Выбрать главу

Druzus wysiłkiem woli odegnał od siebie niegodne wątpliwości. Potęga Rzymu pokona każdą przeszkodę, wmawiał sobie, i wbrew twierdzeniom Hadriana nie zna ograniczeń. Bogowie dali świat Rzymianom. Jak napisał Wergiliusz w pierwszej księdze swojego wielkiego poematu, znanego każdemu uczniowi: królestwo bez końca. Cesarz Saturninus kazał przyłączyć obce ziemie do Rzymu. Druzus miał pomóc w ekspedycji i ani myślał uchylać się od obowiązku.

* * *

Z nastaniem świtu flota była już na tyle daleko, że ludzkie oko nie mogło jej dojrzeć ze świątyni na wzgórzu. W ostrym blasku poranka Druzus uważnie przyglądał się najeżonym skałami brzegom, piaszczystym plażom i gęstej puszczy. Wśród drzew, o czym mógł się teraz przekonać, dominowały gatunki palm, które swoimi okrągłymi, postrzępionymi liśćmi odróżniały się od tych rosnących w krajach śródziemnomorskich. Nie było widać osad.

Zejście na ląd okazało się nadspodziewanie kłopotliwe. Duże okręty, zbudowane z myślą o dalekomorskich podróżach, miały trudności na mieliznach. Rzucenie kotwicy blisko brzegu nie wchodziło w rachubę. Ludzie musieli wskakiwać do wody, na szczęście ciepłej, walczyć z falami i brnąć przed siebie, obładowani ciężkim ekwipunkiem. Trzech z nich silny prąd zniósł na południe, z czego dwóch na zawsze zniknęło w odmętach. Widząc to, niektórzy bali się opuszczać pokład statku. Aby ich podbudować przykładem, Druzus wyskoczył za burtę i ruszył mozolnie do brzegu.

Plaża była nieziemsko biała, jakby posypana sproszkowanymi kośćmi. Piach wydawał się twardy i chrzęścił pod nogami. Druzus rozgarniał go podeszwą, badając jego osobliwą naturę. Wetknął głęboko laskę dowódcy, wyobrażając sobie, że w imieniu wiecznego Rzymu bierze w posiadanie tę ziemię.

Pierwszy etap lądowania trwał przeszło godzinę. Rzymianie rozlokowali się na wąskim piaszczystym pasie między morzem a gąszczem palm. Druzus ciągle wspominał, opowiadane przez ludzi ocalałych z pierwszej wyprawy, niepokojące historie o meksykańskich strzałach, które furczały bez ostrzeżenia, nie wiadomo skąd wystrzelone, i kładły trupem Rzymian. Tego dnia jednak nic takiego się nie wydarzyło. Natychmiast zagonił ludzi do roboty przy ścinaniu drzew i budowaniu tratw, którymi planowano przetransportować do obozowiska resztę ludzi, sprzętu i zapasów. Wszędzie wzdłuż wybrzeża dowódcy postępowali tak samo. Okręty kołyszące się na kotwicy przedstawiały sobą zachwycający widok: potężne kadłuby, wysokie nadbudówki i wielkie kwadratowe żagle, mieniące się cesarskimi barwami.

W oślepiającym blasku wschodzącego słońca pierzchły ostatnie rozterki Druzusa.

— Przybyliśmy — powiedział do Marka Junianusa. — Niebawem zobaczymy, potem zwyciężymy.

— Powinieneś to zapisać — odparł Marek. — W przyszłości będą cię cytować w szkołach.

— Obawiam się, że słowa o podobnym brzmieniu wyszły już z czyichś ust.

* * *

Normanem, który zaszczepił w cesarzu Saturninusie mrzonki o podbojach, był niejaki Haraldus. Ów jasnowłosy wielkolud zjawił się w zimowym pałacu w galijskim Narbo, snując niestworzone opowieści o złotych królestwach za morzami. Przysięgał, że jedno z nich widział na własne oczy.

Nieokrzesanych Normanów, zawsze skorych do bitki, powszechnie widywano na obu krańcach imperium. Niejednokrotnie zapuszczali się aż pod Konstantynopol, w ich mowie Miklagard, czyli „potężne miasto”. Od stu lat cesarze Wschodu utrzymywali doborowe jednostki gwardii, złożone z Waregów, to znaczy „zaprzysiężonych”. Waregowie odwiedzali również zachodnią stolicę, też określaną przez nich mianem Miklagardu. Ponieważ przypominali zachodnim Rzymianom ich odwiecznych wrogów Gotów, z którymi byli blisko spokrewnieni, rzymscy cesarze nie chcieli tworzyć własnej gwardii wareskiej. Zawsze jednak lubili słuchać opowieści, rozpowszechnianych przez tych zawołanych żeglarzy.

Ojczyzną Normanów była Skandynawia, gdzie wyodrębniły się trzy główne plemiona: jedni pochodzili z Norwegii, drudzy ze Szwecji, trzeci z ziem, których mieszkańcy zwali się Duńczykami. Wszyscy posługiwali się podobnym twardo brzmiącym językiem. Był to naród ludzi rosłych i porywczych, co się odnosiło również do kobiet, a także zaradnych, mściwych i bezlitosnych, zawsze zaopatrzonych w dwie, trzy sztuki ostrego jak brzytwa żelaza; obrażani, bez namysłu chwytali za miecz, sztylet lub topór. Ich małe, acz wytrzymałe statki pływały swobodnie i nieustraszenie po na wpół zamarzniętych wodach północnego świata, docierając do odległych miejsc, których Rzymianie nigdy nie widzieli i o których mało co słyszeli. Normańscy kupcy wyłaniali się z owych skutych lodem ziem z ładowniami pełnymi ciosów, futer, oleju z fok i wielorybów oraz innych towarów, poszukiwanych na bazarach Europy i Bizancjum.

Haraldus był Szwedem, który podobno w swoich podróżach odwiedził Islandię i Grenlandię, jak Normanowie nazywali wyspy w północnej części Oceanu, na których osiedlili się przed dwustu laty. Zawędrował aż do ziemi zwanej Winilandią, czyli Winną Krainą, znajdującej się na wybrzeżu olbrzymiego lądu, a następnie z garstką kompanów podjął wyprawę odkrywczą wzdłuż wybrzeży kontynentu.

Wyprawa trwała, jak powiedział, prawie trzy lata. Od czasu do czasu dobijali do brzegu, dzięki czemu mieli sposobność zwiedzić wioseczki zamieszkane przez nagich lub półnagich tubylców o dziwnym wyglądzie: czarnych, błyszczących włosach, ciemnej karnacji (choć nie tak ciemnej jak skóra Afrykańczyków) i ostrych rysach twarzy z wydatnymi kośćmi policzkowymi i krogulczymi nosami. Niektórzy wydawali się nastawieni pokojowo, inni nie. Zacofani i prości, utrzymywali się z polowania na zwierzynę i łowienia ryb, a mieszkali w namiotach ze zwierzęcych skór. Maleńkie osady nie rokowały nadziei na owocną wymianę handlową.

W miarę jak ekspedycja Haraldusa posuwała się na południe, sprawy zaczęły przybierać ciekawszy obrót. Klimat stawał się cieplejszy i łagodniejszy, a osady coraz bogatsze. Wędrujący Normanowie napotykali pokaźne wsie, pobudowane u stóp ziemnych kopców o ściętych czubach, na których wznosiły się chyba świątynie. Ludzie nosili strojne tkane szaty i ozdoby w postaci miedzianych kolczyków lub naszyjników z niedźwiedzich kłów. Był to lud zajęty uprawą roli, przyjaźnie witający podróżników. Częstował ich strawą ze zboża i gotowanego mięsa, podawaną w glinianych naczyniach, dekorowanych osobliwymi wizerunkami węży o pierzastych skrzydłach.

Normanowie wpadli na skuteczny sposób porozumiewania się z tubylcami: posługiwali się językiem migowym. Dowiedzieli się, że na południu znajdują się jeszcze bogatsze kraje, gdzie fundamentem świątyni nie jest ziemny nasyp, lecz kamień, i gdzie ozdoby, zamiast z miedzi, wykonuje się ze złota. Jak odległe są to miejsca, mogli tylko zgadywać. Wędrowcom powiedziano, czemu towarzyszyła żywa gestykulacja, żeby posuwali się wzdłuż wybrzeża, aż dopłyną do celu. Tak też uczynili. Kierowali się stale na południe, aż nagle brzegi Winnej Krainy, które mieli dotąd po prawej ręce, odsunęły się i znaleźli się na pełnym morzu. Tubylcy uprzedzali, że tak właśnie się stanie. Prowadzeni instynktem, odbili na zachód, a potem, gdyż pewnych znaków wnosili o bliskości ziemi, ponownie na południe. Po pewnym czasie dostrzegli zarysy nieznanego kontynentu.

Wtedy dobili do brzegu i zeszli na ląd. Wszystko, o czym mówili tubylcy z północy, okazało się prawdą.

„Żyje tam liczny naród — oznajmił cesarzowi Haraldus. — To nad wyraz życzliwi ludzie, noszą pięknie tkane szaty i posiadają zatrzęsienie złota, które wykorzystują na tysiące sposobów. Złote ozdoby noszą zarówno kobiety, jak i mężczyźni, ale nie dość na tym: nawet zabawki dla dzieci wyrabia się z cennego kruszcu. Wodzowie na co dzień jadają ze złotych mis”. — Opowiadał o gigantycznych kamiennych piramidach, podobnych do piramid ajgipskich, o świątyniach z lśniącego marmuru, o ogromnych posągach przedziwnych bogów, wyglądających jak potwory. I, co najpiękniejsze, ów bogaty kraj, w miejscowym języku zwany Jukatanem, był dopiero pierwszym z wielu możnych królestw w tym niezwykłym świecie za morzami. Jak powiedziano Normanom, istniało jeszcze jedno, wspanialsze królestwo; wystarczyło odpłynąć kawałek na zachód, a potem odbić na północ. Nazywało się Meksykiem, chyba że tym mianem określano wszystkie okoliczne ziemie z Jukatanem włącznie — w tej kwestii nie było pewności; język migowy miał swoje ograniczenia.