A jeszcze dalej na południe, hen za morzami, leżało Peru, kraj tak bogaty, że w porównaniu z nim Meksyk i Jukatan zdawały się ubogie.
Usłyszawszy to, Normanowie zrozumieli, że natknęli się na niebywałą żyłę złota, której samodzielnie nie są w stanie eksploatować. Uzgodnili podział na dwie grupy. Jedna, dowodzona przez niejakiego Olausa Duńczyka, pozostała na Jukatanie w celu gromadzenia wiedzy o nieznanych królestwach. Druga, pod przewodnictwem Haralda Szweda, miała przekazać wieść o odkryciach cesarzowi Saturninusowi oraz zaproponować poprowadzenie rzymskiej wyprawy o charakterze zdobywczym i łupieskim… w zamian za niemały udział w łupach.
Normanowie mają wszakże kłótliwy charakter. Zanim Haraldus i jego przyjaciele, płynąc wzdłuż wybrzeży, powrócili na daleką północ do Winnej Krainy, próby obalenia dowódcy statku zmniejszyły liczebność załogi z jedenastu do czterech marynarzy. Z tychże jeden został zamordowany przez rozwścieczonego szwagra w Winnej Krainie, drugi zginął w trakcie sporu o dziewkę w Islandii. Co się stało z trzecim, tego Haraldus nie zdradził, ale tylko on dotarł do brzegów Europy, żeby opowiedzieć Saturninusowi historię o złotym Meksyku.
„Cesarz zapałał nieodpartą żądzą — rzekł ojciec Druzusa, senator Lucjusz Liwiusz Druzus, który przebywał na dworze, kiedy Haraldusowi udzielono audiencji. — Zmienił się w mgnieniu oka, jakby Normanowie rzucili na niego urok”.
Jeszcze tego samego dnia cesarz ogłosił nieznany kontynent Nowym Rzymem, zamorską posiadłością imperium, prawdziwie zachodnim cesarstwem. Mając we władaniu prowincję zasobną w nieprzebrane bogactwa, Zachód sięgnąłby po prymat w rywalizacji ze sprawiającym coraz więcej kłopotów siostrzanym Cesarstwem Wschodnim. Saturninus wyniósł do rangi prokonsula Meksyku generała Waleriusza Gargiliusa Marcjusza i powierzył mu dowództwo nad trzema legionami. Haraldus, mimo że nie był nawet rzymskim obywatelem, uzyskał tytuł wodza i został zwierzchnikiem zasłużonego Gargiliusa Marcjusza; w tym przedsięwzięciu obaj mieli ze sobą ściśle współpracować. Na potrzeby przeprawy przez Ocean powstały nowe jednostki pływające o rozmiarach potężnych statków handlowych i zwinności okrętów wojennych. Napędzane jednocześnie żaglami i wiosłami, były w stanie pomieścić pełen ekwipunek wojsk najeźdźczych, łącznie z końmi, katapultami, namiotami, wyposażeniem kuźni.
„Meksykanie nie lubią wojen — zapewnił cesarza Haraldus. — Łatwo ich podbijecie”.
Z tysięcy wojaków, którzy z wielką pompą wyruszyli z galijskiego portu Massilia, po czternastu miesiącach do domu wróciło zaledwie siedemnastu. Wycieńczeni z pragnienia, otępiali, słaniali się na nogach po męczarniach tułaczki lichą tratwą po bezkresnych morzach. Tylko trzech potrafiło coś z siebie wykrztusić, lecz i oni, jak ich towarzysze, zmarli kilka dni po powrocie. W ich opowieściach brakowało konsekwencji. Bezładnymi zdaniami opisywali niewidocznych wrogów, strzały sypiące się z ukrycia, potworne jadowite owady, żar z nieba. Wyglądało na to, że opowieści o przyjaznym nastawieniu mieszkańców Jukatanu można włożyć między bajki. Prawdopodobnie cała nadęta rzymska armia przepadła z kretesem. Los wodza Haraldusa i prokonsula Waleriusza Gargiliusa Marcjusza pozostał nieznany. Przypuszczalnie zginęli. Pewne było tylko to, że ekspedycja zakończyła się sromotną porażką.
W stolicy przypominano sobie smutną historię generała Kwinktyliusza Warusa, którego Oktawian August wysłał do borów teutońskich, żeby ujął w ryzy barbarzyńców z północy. On też dysponował trzema legionami. Z powodu jego głupoty i niekompetencji żołnierze wpadli w leśną zasadzkę i zostali wybici do nogi. Starzejący się August nigdy nie otrząsnął się po tej klęsce. „Kwinktyliuszu Warusie, oddaj mi legiony!” — wykrzykiwał bez końca. I nigdy już nie wspominał o wysyłaniu wojsk przeciw dzikim Teutonom.
Jednakże Saturninus, młody i bezgranicznie ambitny, inaczej zareagował na wieść o utracie korpusu ekspedycyjnego. Niemal natychmiast rozpoczął budowę nowej, większej floty inwazyjnej. Tym razem wysyłano siedem legionów. Mieli nimi dowodzić najlepsi wodzowie Cesarstwa. Tytus Liwiusz Druzus, który odznaczył się w przygranicznych starciach w Afryce, gdzie niesforne pustynne plemiona raz po raz chwytały za broń, należał do młodych, bystrych oficerów, mających przed sobą świetlaną przyszłość. „To szaleńcza wyprawa” — wyrokował jego ojciec. Druzus wiedział, że ojciec się starzeje i staje konserwatywny, lecz wciąż potrafi uchwycić sens wydarzeń na świecie. Zarazem wiedział, że jeśli wyłga się od zadania, które powierzył mu sam cesarz, do końca życia będzie pokutował w nadgranicznej służbie, w miejscach tak obrzydliwych, że w porównaniu z nimi afrykańska pustynia wydaje się ziemią obiecaną.
— No i jesteśmy na Jukatanie — rzekł Marek Junianus. Stali na plaży z Druzusem, ramię przy ramieniu, doglądając rozładunku żywności. — Dziwna nazwa, nie uważasz? Jak myślisz, co oznacza?
— „Nie rozumiem”.
— Co? Zapytałem: Jak myślisz, co oznacza ta nazwa? Miałem na myśli Jukatan.
Druzus zachichotał.
— Słyszałem. I odpowiedziałem. Zadałeś pytanie, na które odpowiedziałem: „Nie rozumiem”. W ciągu tych wszystkich wieków witaliśmy się z mieszkańcami odległych stron, pytając w pięknej, poprawnej łacinie: „Jak się nazywa to miejsce?”. A ponieważ tubylcy nie znają łaciny, odpowiadają w swoim własnym języku: „Nie rozumiem”. My zaś przyjmujemy, że to nazwa geograficzna. Przypuszczam, że nasi tuziemcy nie znają języka nordyckiego. Kiedy więc Haraldus lub jeden z jego kamratów zapytał, co to za królestwo, usłyszał: Jukatan, co raczej nie jest nazwą konkretnego miejsca, ale oznacza po prostu…
— Dobrze, dobrze — przerwał mu Marek Junianus. — Wiem, do czego zmierzasz.
W pierwszej kolejności musieli założyć obóz, nim swoim pojawieniem się przyciągną uwagę tubylców. Po ufortyfikowaniu się nad brzegiem morza planowali rozsyłać oddziały zwiadowcze, żeby ustalić położenie tutejszych miast i oszacować trudności, z jakimi przyjdzie im się zmierzyć.
Przez większą część podróży okręty płynęły w zwartej grupie, lecz w pobliżu wybrzeży Jukatanu zgodnie z założeniem utworzyły wachlarz. Dzięki temu przyczółek uchwycony na plaży zajmował dwadzieścia pięć, może trzydzieści mil linii brzegowej. Trzy legiony w sile osiemnastu tysięcy ludzi korzystały z głównego obozowiska, dowodzone przez konsula Lucjusza Emiliusza Kapitona. Powstawały jeszcze dwa obozy, każdy przeznaczony dla dwóch legionów. Druzus, pełniący funkcję legata, objął dowodzenie w obozie wysuniętym na północ, podczas gdy południowy przypadł Mazariuszowi Tycjanusowi z Panonii, który był jednym z najbliższych zauszników cesarza, choć nikt w Rzymie nie wiedział dlaczego.