Druzus stał pośrodku krzątaniny i z zadowoleniem obserwował nabierający kształtów obóz. Wokoło przewalały się chmary robotników. Ekspedycja była świetnie wyposażona. Saturninus wydał fortunę — sumę równą rocznym dochodom z kilku prowincji, jak mówiono. Krzepcy drwale kładli pokotem dziesiątki palm, wrastających w plażę, a cieśle uwijali się przy ociosywaniu drewna pod budowę ostrokołów. Mierniczy wytyczali granice obozu w najszerszym miejscu plaży i określali rozkład tego, co znajdzie się w ich obrębie: główna ulica, namiot legata, namioty rzemieślników, legionistów, skrybów i kronikarzy, plac stajenny, warsztaty, spichlerz. Wierzchowce należało wysadzić na ląd i dać im wytchnąć po długim uwięzieniu na pokładzie statku.
Kiedy wbijano pachołki, żołnierze piechoty rozbijali w rzędach skórzane namioty, w których mieli mieszkać. Furażerzy w zbrojnej eskorcie zapuszczali się w głąb lądu w poszukiwaniu żywności i wody pitnej.
Doświadczeni ludzie. Każdy znał się na swojej robocie. Do zmierzchu, który zapadał nadspodziewanie wcześnie (klimat był cieplejszy, ale przecież panowała zima), wyraźnie zarysowało się przyszłe obozowisko z zaczątkiem ziemnych umocnień. Choć w okolicy rosły gęste lasy, nigdzie nie można było uświadczyć rzeki ani potoku. Na szczęście w kamienistym podłożu, przykrytym cienką warstwą gleby, woda przeciskała się licznymi szczelinami. Jedna z tak powstałych studni znajdowała się całkiem blisko plaży, wobec czego zespół inżynierów jął wyznaczać przebieg płytkiego kanału, którym miała popłynąć do obozu chłodna woda pitna. W przyległych borach furażerzy natknęli się na obfitość zwierzyny: mnóstwo drobnych i na razie niepłochliwych saren, zgraje pozbawionych ogonów świnek z twardymi, sterczącymi uszami, niezliczone rzesze dziwacznych ptaków o barwnym czerwono-zielonym upierzeniu i mięsistych koralach pod szyją. Jak dotąd, szło im nieźle. Norman twierdził, że z łatwością odnowią zapasy i chyba nie kłamał w tym względzie.
W południe Druzus pchnął gońca do głównego obozu z meldunkiem o lądowaniu. Posłaniec wrócił na krótko przed zmrokiem; konsul Lucjusz Emiliusz Kapiton odpowiadał, że trzon sił wojskowych opuścił już okręty, a prace w obozie posuwają się sprawnie. Na południu Mazariusz Tycjanus przeprowadził lądowanie i też nie napotkał oporu ze strony tubylców.
Pierwszej nocy w obozie wojskowym ludzie byli spięci, lecz pierwsza noc w obcym kraju zawsze tak wygląda. Wieczór opadł na nich jak całun; od zachodu słońca do zapadnięcia całkowitych ciemności upłynęła jeno króciutka chwila. Nie pokazał się księżyc. Gwiazdy świeciły wyjątkowym blaskiem, lecz zadziwiały swoimi frapującymi konfiguracjami, właściwymi południowym szerokościom geograficznym. Śpiący w namiotach uskarżali się na duchotę, bo skwar wcale nie zelżał. Z lasu dobiegały chrapliwe wrzaski. Ptaków? Małp? Któż by zgadnął? Przynajmniej nie przypominały ryku tygrysa. Nadleciały roje moskitów, podobne do komarów w Starym Świecie, lecz te dopadały ofiarę ze straszliwym brzęczeniem i jakby z większą werwą; ich ukłucia doprowadzały do szału. Raz zdało się Druzusowi, że nad jego głową pojedynkują się nietoperze. Zawsze budziły w nim niepohamowany wstręt, którego powodów nie pojmował. Może to nie one, może to tylko sowy? — pomyślał. Albo inny drapieżny ptak, polujący po ciemku.
Ponieważ obozu nie broniły jeszcze solidne umocnienia, kazał potroić straże. Sam do późna w nocy odwiedzał wartowników. Byli niespokojni, więc jego obecność dodawała im odwagi. Każdy nasłuchał się opowieści o strzałach świszczących bez żadnej zapowiedzi. Nabierali otuchy, widząc, że tej pierwszej, najstraszniejszej nocy dowódca razem z nimi wystawia się na niebezpieczeństwo.
Noc minęła wszakże bez przygód. Rankiem, kiedy wznowiono prace nad ostrokołem, Druzus wezwał Marka Junianusa, pełniącego w obozie funkcję prefekta, i nakazał mu rozpocząć formowanie oddziału zwiadowczego z zadaniem zlokalizowania najbliższej meksykańskiej wioski. Junianus z gracją zasalutował i pośpieszył wykonać rozkaz.
Kilka godzin później Druzus powtórnie go przywołał, lecz w innej sprawie. Po długim czasie goniec wrócił z wieścią, że Junianusa nie ma w obozie.
— Nie ma go w obozie? — zdziwił się Druzus.
— Nie. Powiedziano mi, że wysłałeś go rano z misją zwiadowczą.
Druzus wytrzeszczył oczy. Gniew wzbierał w nim jak fontanna; najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od uderzenia człowieka, który z nim rozmawiał. Wiedział, że nie powinien wyżywać się na podwładnych. Wina leżała po stronie Marka, nie posłańca. Polecił mu sformować oddział zwiadowczy, ale nie kazał udawać się na zwiady. Nie ukończono budowy obozowych fortyfikacji, toteż wysyłanie zwiadowców wiązało się z dużym ryzykiem. Druzus nie chciał przedwcześnie powiadamiać tubylców o swojej obecności, do czego mogło dojść, gdyby żołnierze nieostrożnie wkroczyli do wsi. Zresztą, nigdzie nie zamierzał wysyłać Marka. Jednego zwiadowcę można zastąpić drugim, ale jego nie.
W zasadzie, mógł się tego spodziewać. Marek, odkąd został wolnym człowiekiem, starał się wykazać w służbie dla ojczyzny. Kiedy pilnowali granic w Afryce, niejeden raz niepotrzebnie narażał się na niebezpieczeństwo. Czasem trzeba ryzykować, to prawda — tak właśnie Druzus postąpił w nocy, obchodząc straże — co innego jednak narażać się z głową, a co innego z głupoty. Marek beztrosko nadużył jego zaufania, decydując się osobiście zbadać teren, i to doprowadzało go do wściekłości.
Ale co się stało, to się nie odstanie. Postanowił rozmówić się z nim po powrocie oddziału zwiadowczego i zabronić mu chojrakowania. Kłopot polegał na tym, że minął dzień, zaszło słońce i zapadły nieprzejrzane ciemności, a zwiadowców jak nie było, tak nie było.
Nie ustalił z Markiem, jak długo zwiadowcy mają krążyć po okolicy. Za nic w świecie nie pozwoliłby włóczyć się po nocy, tym bardziej że była to pierwsza noc w obcym kraju. Jowisz raczył wiedzieć, co Markowi strzeliło do głowy. Czyżby zamierzał iść przed siebie, aż natknie się na coś godnego uwagi?
Nowy dzień wstał, a Junianus ciągle nie wracał. W południe, mocno już zniecierpliwiony, dręczony obawami, Druzus wysłał drugi oddział zwiadowczy na poszukiwanie pierwszego. Kategorycznie zakazał dowódcy przebywania w lesie po zmroku. Zwiadowcy jednak wrócili już po trzech godzinach. Ujrzawszy minę dowodzącego oddziałem Traka imieniem Rufus Trogus, Druzus zorientował się, że nowiny nie będą wesołe.
— Zostali schwytani — oznajmił Trogus bez ogródek.
Druzus starał się ukryć przerażenie.
— Gdzie? Przez kogo?
Trak opowiedział wszystko w krótkich, zwięzłych słowach. Tysiąc kroków na zachód i dwieście na północ natknęli się na ślady walki: połamane gałęzie, stratowaną ziemię, zgubioną pochwę, oszczep i sandał. Szli tropem zmierzwionej roślinności w kierunku zachodnim, lecz po przejściu stu kroków otoczyła ich głucha puszcza i zginęły wszelkie ślady ludzkiej obecności, choćby i złamane gałązki. Napastnicy, powiedziałby kto, po wciągnięciu w zasadzkę oddziału zwiadowczego rozpłynęli się w powietrzu, a wraz z nimi jeńcy.
— Nie widzieliście trupów? — pytał Druzus.
— Żadnych. Ani oznak przelanej krwi.
— Choć tyle dobrze.
Sytuacja jednak nie przedstawiała się różowo. Dwa dni na lądzie i już stracił sześciu żołnierzy, w tym najlepszego przyjaciela. W tej właśnie chwili tubylcy mogli brać ich na tortury… co nie byłoby jeszcze najgorsze. Na domiar złego mimowolnie powiadomił mieszkańców tej krainy, że znów przypłynęły morzem wojska najeźdźcze. Oczywiście, prędzej czy później sami by to odkryli. Druzus jednak wolałby pierwszy wiedzieć, gdzie się znajduje nieprzyjaciel. Nie wspominając o solidnym umocnieniu obozu, przygotowaniu wież oblężniczych i innych machin wojennych, przyzwyczajeniu wierzchowców do poruszania się po twardym gruncie.