Выбрать главу
* * *

— Ilu mają żołnierzy? — zapytał Lucjusz Emiliusz Kapiton.

— Nie widziałem żołnierzy — odrzekł Druzus. — Widziałem miasto, wieśniaków, kamieniarzy, tkaczy, złotników, kapłanów, bogaczy. I Duńczyka.

— No tak, Duńczyka. Dzikusa, barbarzyńcę. Obedrzemy go ze skóry, którą przybijemy gwoździami do słupa przed Kapitolem jak skórę zdartą ze zwierzęcia. Jak myślisz, gdzie ukryli wojsko? Nie widziałeś koszar? Nie widziałeś placów ćwiczeń?

— Byłem w samym sercu tętniącego życiem miasta. Widziałem świątynie, pałace i chyba sklepy.

— Toż to gołe dzikusy, które wymachują łukami i oszczepami — dowodził swego Kapiton. — Zapewne nie mają jazdy. Ani kusz, ani katapult. W trzy dni zetrzemy ich na proch.

— Może i zetrzemy.

Druzus wiedział, że nic nie wskóra swoimi argumentami. Stary wódz dźwigał na sobie odpowiedzialność za powodzenie ekspedycji, gdy on sam był tylko drugorzędnym dowódcą. Przecież rzymskie armie tratowały ziemię od trzynastu stuleci, nie napotkawszy przeciwnika, który by im sprostał w boju. Hannibal i jego Kartagińczycy, zaciekli galijscy wojownicy, dzicy Brytowie, Goci, Hunowie, Wandalowie, Persowie, uciążliwi Teutonowie — wszyscy ośmielili się rzucić rękawicę Rzymowi i wszyscy zostali za to ukarani.

Owszem, po drodze zdarzały się wpadki. Hannibal napsuł im krwi, gdy schodząc z gór ze słoniami, pustoszył prowincje. Warus, jak się rzekło, stracił trzy legiony w teutońskich borach. Wojska najeźdźcze pod wodzą Waleriusza Gargiliusa Marcjusza zostały całkowicie rozbite właśnie tutaj, na Jukatanie, zaledwie przed pięcioma laty. Każdy może przegrać bitwę. Władza nad światem i tak ostatecznie miała przypaść Rzymowi. Jak to ujął Wergiliusz? Rzymianom nie kreślę granic w czasie i przestrzeni.

Wergiliusz, podobnie jak konsul Lucjusz Emiliusz Kapiton, nie spojrzał w oczy Olausowi Duńczykowi. Druzus, który miał po temu okazję, zaczynał się zastanawiać, jak siedem legionów drugiej ekspedycji poradzi sobie z wojskami brodatego boga Majów. Siedem legionów, iluż to ludzi? Czterdzieści tysięcy? Zmierzą się z wojownikami, których nieznana liczba może iść w miliony, walczącymi na znanym sobie terenie w obronie swoich wiosek, żon i bogów. W przeszłości Rzymianie potykali się z przeciwnikiem mającym nad nimi miażdżącą przewagę i wygrywali, to prawda. Ale nie tak daleko od domu i nie z siłami Olausa Duńczyka.

Plan Kapitona zakładał natychmiastowy szturm na pobliskie miasto. Katapulty i tarany z łatwością skruszyłyby mury, które na oko nie były nawet w połowie tak mocne jak mury rzymskich miast. Dziwne, że nie obwarowano miasta mocniejszymi murami, skoro zewsząd zagrażał nieprzyjaciel. Z drugiej strony, ów nieprzyjaciel nie posługiwał się taranem, nie budował machin oblężniczych.

Kiedy wały zostaną zdobyte, jazda rozsypie się po placach, szerząc trwogę w sercach obywateli miasta, którzy pierwszy raz ujrzą konie i wezmą je za potwory. A potem zmasowane natarcie piechoty: plądrowanie świątyń, wyżynanie kapłanów, a nade wszystko ujęcie i zabicie Duńczyka. Niedorzecznością byłoby go więzić i wlec do stolicy w czasie triumfalnego powrotu, jak chciałby Kapiton. Pojmać, zgładzić, jednym pociągnięciem uciąć łeb królestwu, które zbudował w tej dziczy. Kiedy jego zabraknie, runie cały polityczny gmach. Rozpadnie się liga miast, które Rzymianie zdobędą jedno po drugim. Nieudolne dzikusy znów będą tylko dzikusami, szturmującymi na oślep groźne, zdyscyplinowane szeregi rzymskich legionistów.

Zagłada pierwszej fali wojsk inwazyjnych nie dawała konkretnych przesłanek co do możliwości przeciwnika. Gargilius Marcjusz nie wiedział, czego się spodziewać po Olausie. Inaczej niż Kapiton dzięki Druzusowi. Biorąc na cel Olausa, zamierzał pozbawić wroga źródeł jego potęgi już w pierwszych dniach kampanii. Tak zakładał plan. A kimże był Tytus Liwiusz Druzus, dwudziestotrzyletni żołnierz na drugorzędnym stanowisku dowódczym, żeby wróżyć fiasko tego planu?

Wzmożone przygotowania do bitwy rozpoczęto jednocześnie w trzech rzymskich obozach. Machiny oblężnicze dotoczono na skraj puszczy i zaczęto wycinać drogi w gęstwinie. Jeźdźcy doglądali wierzchowców. Centurioni na okrągło musztrowali żołnierzy piechoty. Pod osłoną nocy zwiadowcy zakradali się pod mury miasta Majów, szukając słabych punktów.

Wszystkie te zabiegi były męczarnią w okrutnym tropikalnym skwarze, który otaczał człowieka jak mokry wełniany koc. Dokuczliwe owady szarżowały bez wytchnienia, dniem i nocą — nie tylko mrówki i moskity, ale również skorpiony i inne stwory, których Rzymianie nie umieli nazwać. Widywano węże w obozach: szybkie, zwinne zielone gady z ognistymi żółtymi ślepiami. Niejeden został pokąsany, kilku nawet zmarło. Mimo to prace posuwały się naprzód. Pomagała im wytrwać wielusetletnia tradycja. Sam Juliusz Cezar patrzył na nich z góry, także niezwyciężony Marek Aureliusz i wielki August, założyciel imperium. Ani skorpiony, ani węże nie mogły opóźnić postępów rzymskiego wojska, a w żadnym już razie małe, brzęczące moskity.

Zaraz po południu, w przeddzień planowanego ataku, zebrały się chmury i pociemniało niebo. Wiatr, od rana dokuczliwy, teraz dmuchał z dziką furią, gorący niczym żar w kuźni. Ryczącym wichrom towarzyszyło tyle gromów i błyskawic, że świat zdawał się pękać. Szybko przyszedł ulewny deszcz, przyniesiony przez straszną burzę, jakiej w Rzymie nikt sobie nie wyobrażał. Wydawało się, że żywioł zgarnie ludzi olbrzymią ręką niczym kolos i ciśnie ich w głąb lądu.

Namioty po kolei urywały się z kołków i odfruwały w dal. Druzus, schroniwszy się ze swoimi ludźmi za wozami, patrzył ze zdumieniem, jak drzewa w pierwszym rzędzie od plaży uginają się pod naporem wichury, chylą prawie do ziemi, a potem zaczynają walić z powodu słabnących, pękających korzeni. Niektóre przed upadkiem wykonywały zwariowany taniec połamaniec. Również wozy przesuwały się, unosiły, przechylały i z hukiem ponownie stawały na kołach. Przerażone konie rżały wniebogłosy. Ktoś krzyknął, że statki się przewracają, co w wielu przypadkach okazało się prawdą. Padały na bok, jakby trącały je pięści tytanów. Z głębi oceanu wytoczyła się przepotężna fala, która z niszczycielską siłą uderzyła w zachodnią ścianę palisady i zmiotła ją w okamgnieniu.

Burza wydawała się atakować z nadprzyrodzoną mocą. Czyżby Olaus sprzymierzył się z bogami tej krainy? Nie chcąc tracić wojowników w walce z najeźdźcami, nasłał straszliwą nawałnicę?

I znikąd ratunku. Chociaż było popołudnie, leżeli struchlali w ciemnościach, przyszpileni na wąskim pasku plaży, podczas gdy nad nimi wyły powietrzne wiry. Pioruny błyskały na niebiosach niczym potężne miecze. Łoskot gromów mieszał się z przeraźliwym wyciem huraganowego wichru.

Po paru godzinach wiatr zaczął słabnąć, a w końcu ustał. Nieziemska głusza zaległa nad okolicą. W martwym powietrzu było coś dziwnego, niemal złowieszczego. Druzus wstał, oszołomiony, i rozejrzał się po pobojowisku. Ślady po namiotach, poprzewracane wozy, rozrzucona broń. Aż nagle, zupełnie niespodziewanie, powrócił wiatr z deszczem, jakby burza jedynie z nich zakpiła przerwą w swoich działaniach. Smagała ich jeszcze przez całą noc.

Kiedy zaświtał nowy dzień, obozowisko było w opłakanym stanie. Nie ostało się nic, co zbudowali. Palisada leżała zdruzgotana, tak samo jak drzewa w szerokim pasie na skraju lasu. Na plaży potworzyły się liczne bajora, w których setkami spoczywali topielcy. Wiele statków zniknęło, inne leżały przechylone na burtę.