Pritcher zostawił swój wóz w starych hangarach wicekrólewskich i zgodnie z wymogami regulaminu wszedł na teren pałacu pieszo. Przeszedł milę pustą i cichą aleją. Wiedział, że na całym obszarze liczącej wiele mil kwadratowych posiadłości nie ma ani jednego strażnika, ani jednego żołnierza, ani jednego uzbrojonego człowieka.
Muł nie potrzebował żadnej ochrony. Muł sam był swoim najlepszym strażnikiem i obrońcą.
Ciszę przerywał tylko miękki odgłos kroków Pritchera. Po chwili oczom jego ukazały się lśniące, niewiarygodnie lekkie, a przy tym niewiarygodnie mocne metalowe ściany pałacu o śmiałych, płomienistych, rozedrganych — zdało się — gorączkowo łukach, charakterystycznych dla architektury Późnego Imperium. Budowla górowała majestatycznie nad otaczającym ją pustkowiem i nad miastem stłoczonym na horyzoncie.
Wewnątrz mieszkał w zupełnym odosobnieniu człowiek, od którego ponadludzkich cech psychicznych zależała nowa elita i cała struktura Związku.
Przed generałem rozsunęły się bezgłośnie potężne, gładkie drzwi. Przekroczył próg i wszedł na szerokie, ruchome schody, które szybko i cicho poniosły go w górę. Stanął przed niewielkimi, odbijającymi swą prostotą od reszty pełnego przepychu wnętrza drzwiami, które prowadziły do gabinetu Muła.
Drzwi otworzyły się…
Bail Channis był młody. Bail Channis nie należał do odmienionych. To znaczy, mówiąc prościej, jego struktura emocjonalna nie została zmieniona przez Muła. Pozostała dokładnie taka, jak ją uformowały geny, a następnie zmodyfikował wpływ środowiska. On również czuł się zupełnie zadowolony.
Nie miał jeszcze trzydziestki, a już cieszył się sporym rozgłosem w stolicy. Ponieważ był przystojny i dowcipny, świetnie radził sobie w towarzystwie. Ponieważ był inteligentny i opanowany, świetnie radził sobie z „Mułem. I jedno, i. drugie było bardzo przyjemne.
Teraz, po raz pierwszy, Muł wezwał go na prywatną audiencję.
Nogi same go niosły po długiej, lśniącej alei, prowadzącej prosto jak strzelił do wyniosłej, zwieńczonej wieżyczkami i iglicami budowli, który była niegdyś rezydencją wicekrólów Kalgana rządzących w imieniu imperatora, później siedzibą udzielnych książąt na Kalganie, władających planetą w swym własnym imieniu, a teraz stała się domem Pierwszego Obywatela Związku, który sprawował stąd rządy nad swym imperium.
Channis nucił pod nosem. Nie miał wątpliwości, że chodzi tu o Drugą Fundację. O to tak przejmujące wszystkich lękiem widmo, że wystarczyła sama wzmianka o nim, by Muł raptownie skończył ze swą polityką nieprzerwanej ekspansji i zaczął mieć się na baczności. Oficjalnie nazywało się to „konsolidacją”.
Teraz pojawiły się plotki — nic nie jest w stanie powstrzymać plotek. Muł ma na nowo podjąć ofensywę. Muł odkrył położenie Drugiej Fundacji i wkrótce na nią uderzy. Muł doszedł do porozumienia z Drugą Fundacją w sprawie podziału Galaktyki. Muł doszedł do wniosku, że Druga Fundacja nie istnieje i chce zająć całą Galaktykę. „ Nie ma sensu wyliczać wszystkich wersji, które można usłyszeć w poczekalniach i przedpokojach gabinetów. Zresztą, nie pojawiły się po raz pierwszy. Teraz jednak wydawały się opierać na solidniejszych podstawach, i wszystkie wolne, niespokojne duchy, które rozkwitały w czasach wojny, niebezpiecznych kampanii i chaosu politycznego, a więdły i usychały w okresie stabilizacji i pokoju, radowały się.
Bail Channis. był jednym z nich. Nie bał się tajemniczej Drugiej Fundacji. Jeśli już o tym mowa, to nie bał się również Muła i szczycił się tym. Być może ci, którzy zazdrościli mu, że jest tak młody, a jednocześnie ma takie szczęście i powodzenie, czekali z cichą nadzieją na to, że Muł rozprawi się z bawidamkiem, który ot warcie stroi sobie żarty z niedostatków jego urody i ascetycznego trybu życia. Nikt nie śmiał przyłączyć się do tych żartów i tylko nieliczni nie bali się śmiać z nich, ale kiedy nic się nie stało, reputacja Channisa znacznie wzrosła.
Channis dobierał na poczekaniu słowa do melodii, którą nucił. Była to improwizacja bez sensu z refrenem „Druga Fundacja zagraża narodowi i wszelkiemu rodzajowi”.
Stanął przed pałacem.
Rozsunęły się przed nim potężne, gładkie drzwi. Przekroczył próg i wszedł na szerokie ruchome schody, które szybko i cicho poniosły go w górę. Stanął przed niewielkimi, odbijającymi swą prostotą od reszty pełnego przepychu wnętrza drzwiami, które prowadziły do pokoju Muła.
Drzwi otworzyły się…
Człowiek, który nie miał innego imienia niż Muł i innego tytułu niż Pierwszy Obywatel, patrzył przez jednostronnie przejrzystą ścianę na rzęsiście oświetlone, dumne miasto na horyzoncie.
W gęstniejącym mroku pojawiły się gwiazdy na niebie. Wszystkie były posłuszne jego woli.
Uśmiechnął się gorzko. Były posłuszne osobie, którą niewielu oglądało.
On, Muł, nie był osobą, na którą można było patrzeć, nie był osobą, na którą można było patrzeć bez ironicznego czy szyderczego uśmiechu. Przy swoich pięciu stopach i ośmiu calach ważył zaledwie sto dwadzieścia funtów. Z tyczkowatego ciała sterczały niczym uschnięte badyle długie, kościste kończyny o spiczastych łokciach i kolanach. Chuda twarz niemal ginęła w cieniu potężnego, mięsistego nosa, wystającego z niej na dobre trzy cale. Tylko oczy nie pasowały do tej karykatury człowieka, jaką był Muł. W ich łagodnym spojrzeniu, dziwnie nie pasującym do obrazu najpotężniejszego zdobywcy w Galaktyce, krył się ustawiczny smutek.
W mieście można było znaleźć wszystkie rozrywki i uciechy, jakich mogła dostarczyć luksusowa stolica luksusowego świata. Mógł ustanowić stolicę na Fundacji, najpotężniejszym z podbitych ostatnio światów, ale leżała ona zbyt daleko, na samym skraju Galaktyki. Kalgan, położony bliżej jej centrum, tradycyjne miejsce wypoczynku i zabawy dla arystokracji całej Galaktyki, odpowiadał mu bardziej pod względem strategicznym. On sam, przebywając na tym wesołym, prosperującym jak nigdy dotąd świecie, nie mógł zaznać spokoju.
Bano się go i słuchano, być może nawet szanowano — ale z daleka. Któż mógł patrzeć na niego bez odrazy? Tylko ci, których odmienił A jaką wartość miała ich sztuczna lojalność? Brak jej było smaku, jak każdej namiastce. Mógł sobie nadawać godności i przyjmować tytuły, mógł stworzyć osobliwy rytuał i wymyślać wyszukane ceremonie, ale to niczego by nie zmieniło. Lepiej, a przynajmniej nie gorzej, było zostać po prostu Pierwszym Obywatelem i ukryć się.
Opanowało go nagle silne uczucie buntu. Nawet jedna cząstka Galaktyki nie może pozostać poza sferą jego władzy. Już pięć lat minęło od czasu, jak zaprzestał podbojów i zagrzebał się tu. na Kalganie, a wszystko z powodu odwiecznej, niejasnej groźby ataku ze strony Drugiej Fundacji, której nikt nigdy nie widział, o której nikt nigdy nie słyszał nic pewnego i o której w ogóle nic nie było wiadomo. Miał trzydzieści dwa lata. Nie był więc stary, ale czuł się staro. Aczkolwiek dysponował niezwykłą siłą psychiczną, ciało miał wątłe.
Wszystkie gwiazdy, wszystkie gwiazdy, które może dostrzec i wszystkie, których stąd nie widać — wszystkie muszą być jego!
Musi się zemścić na wszystkich. Na ludzkości, do której nie należy. Na Galaktyce, do której nie pasuje.
Zapaliło się umieszczone u góry światełko ostrzegawcze. Do pałacu ktoś wszedł. Widział jak zbliża się do jego pokoju, a jednocześnie, jak gdyby zapadający zmierzch jeszcze bardziej wyostrzył jego zmutowane zmysły, wyczuwał dokładnie stan emocjonalny przybysza. Rozpoznał go bez trudu. Był to Pritcher.