Joanna Chmielewska
Drugi Wątek
Dom był stary, niewątpliwie remontowany po wojnie i teoretycznie miał pozostać bardzo elegancki. W praktyce prezentował się dość obskurnie, winda jednakże działała. Wjechałam na trzecie piętro.
Wątpliwości, które zalęgły się we mnie na widok holu, pogłębiły się wyżej. Trzecie piętro było zdecydowanie brudniejsze i bardziej zaniedbane, z drzwi do trzech mieszkań obłaziła farba. W dodatku jedne, te właśnie, w które miałam wejść, okazały się lekko uchylone.
Zawahałam się. Może w ogóle nie warto wchodzić…? Oglądałam rozmaite mieszkania dla mojej ciotki, która jedno z nich zamierzała kupić. Nie zarekomenduję jej przecież takiej budowli jak ta. Po Kanadzie, po swoim luksusowym apartamencie w Ottawie, nie zamieszka w solidnej wprawdzie, ale jednak ruderze. Równocześnie pomyślałam, że może tu będzie tanio i może budynek przewidziany jest do ponownego remontu, a możliwości ma ogromne, i kto wie, przeistoczy się wkrótce w wytworną kamienicę…
Obejrzałam ścianę przy futrynie i przycisnęłam dzwonek. Nie usłyszałam żadnego dźwięku, prawdopodobnie zatem nie działał. Zapukałam. Bez efektu.
Przyszło mi na myśl, że może to jest dzielone mieszkanie. Wchodzi się swobodnie do wielkiego przedpokoju i dopiero dalej lokatorzy mają pozamykane drzwi. W takim wypadku oglądanie byłoby czystą stratą czasu, dzielone odpadało w przedbiegach. Ale mówiono mi przecież o samodzielnym…
Pchnęłam drzwi i weszłam do środka.
Przedpokój rzeczywiście był wielki i mocno zagracony. Popatrzyłam na drzwi, czworo, zgadza się, dwa pokoje, kuchnia i łazienka. Tylko jedne z nich były zamknięte, pozostałe uchylone, tak jak i te wejściowe. Coś tu nie grało. Lokal należał do starszej osoby płci żeńskiej, a starsze osoby płci żeńskiej z reguły barykadują się niczym w bunkrze, oczyma duszy wciąż widząc czterdziestu rozbójników, czających się w złych zamiarach na klatce schodowej o każdej porze dnia i nocy. Nietypowa jakaś, czy co…?
Zdążyłam to pomyśleć w tym jednym ułamku sekundy, którego wymagało spojrzenie na drzwi. W następnym ułamku sekundy spojrzałam na podłogę.
Starsza osoba, zamieszkała w tym lokalu, nie była nietypowa, tylko martwa. Leżała w progu kuchni, zasłaniała mi ją częściowo szeroka komoda, ale zobaczyłam głowę i twarz. Jedno i drugie było w stanie znacznie gorszym niż budynek i chyba nie nadawało się już do żadnego remontu. Przez chwilę stałam nieruchomo, wpatrując się w okropny widok, następnie złapałam oddech i podeszłam bliżej.
Nie znam się na medycynie. Moim zdaniem nie żyła, ale mogłam się mylić. Przezwyciężyłam różne uczucia, przyklękłam, wypatrzyłam rękę, dotknęłam jej. Nie była lodowata, chyba nawet prawie ciepła. Albo padła trupem przed chwilą, albo też kołatała się w niej jeszcze resztka życia. Podniosłam się i odsunęłam, bardzo ostrożnie stawiając nogi, bo nie na serce umarła, o ile w ogóle już umarła, po czym rozejrzałam się za telefonem. Telefon powinien tu być, tak mnie informowano.
Zajrzałam za zamknięte drzwi, ponieważ znajdowały się najbliżej… sypialnia chyba… telefonu nie zobaczyłam. Zajrzałam za następne, uchylone.
O matko jedyna moja…!
Jedne zwłoki, dostarczone mi z zaskoczenia, to było najzupełniej dosyć, drugie stanowiły przesadny nadmiar. Chryste Panie, na co ja się tu nadziałam…?!
Duży, potężnie zbudowany facet leżał pod ścianą w kupie gruzu. Leżał na brzuchu, plecami do góry, wokół niego zaś poniewierał się cały śmietnik, kawałki cegieł, pokruszony tynk, narzędzia pracy w postaci szlakbora, dwóch młotków, ogromnego śrubokręta i jakiejś stalowej wajchy, oraz przypuszczalny łup: wielkie, żelazne pudło, przewrócone i otwarte, a obok jedna złota moneta. W ścianie widniała świeżo wykuta dziura.
Przyjrzałam się temu porządnie i wydało mi się, że rozumiem sytuację. Przyszedł jeden z tych czterdziestu rozbójników, siekierą zabił właścicielkę mieszkania, rozwalił ścianę i wydobył skarb. Skądś o nim wiedział, a skarb mógł pochodzić z przedwojennych czasów, bo zrujnowane w tym budynku były tylko dwa ostatnie piętra, piąte i czwarte, trzecie pozostało nie tknięte. Pierwszorzędnie, wnioski proste i pchają się same, tylko po pierwsze, dlaczego skarb składał się z jednej monety, a po drugie, dlaczego grabieżca leży tu nieżywy? Szlag go trafił na widok ubóstwa łupu…? Oprzytomniałam, chociaż chyba niedokładnie Gdzie ten cholerny telefon?! Bierz diabli oglądanie lokalu, Teresa nie zamieszka tu nawet za dopłatą! Ale zadzwonić muszę, rany boskie, może oni jeszcze żyją, a w ogóle ja się przecież śpieszę! Umówiona jestem do kolejnego apartamentu, i to właśnie miał być ten najbardziej atrakcyjny, który w razie czego należało pilnie zadatkować, bo się wścieknie, co za jakaś zaraza mnie podkusiła, żeby przedtem przyjechać tutaj…?! Dobrze, zadzwonię i ucieknę. Zgłoszę się później, jak już będę miała odrobinę czasu. Odciski palców zostawiłam, trudno, nie będę ich wycierać, razem ze sobą wytrę zbrodniarza, nie umarli przecież obydwoje sami z siebie, ktoś im w tym dopomógł i tego kogoś będą szukać, proszę bardzo, niech sobie znajdą. Gdzie telefon…?!
Telefon znalazłam w przedpokoju, tuż przy drzwiach wyjściowych. Ludzie miewają takie okropne pomysły, żeby aparat telefoniczny umieszczać w przedpokoju na wysokiej półeczce, która uniemożliwia rozmowę na siedząco. Ile czasu można stać…? No nic, długo tu gawędzić nie będę, pogotowie… ratunkowe czy policji…?
Zdecydowałam się na policję. Bądźmy konsekwentni. Jeżeli zostawiam własne odciski palców dla ułatwienia im pracy, nie spowoduję zadeptania wszystkich śladów, żeby im dla odmiany utrudnić. Powiem o konieczności zabrania ze sobą lekarza, patolog, nie patolog, żywego przecież nie dobije!
Słuchawkę ujęłam delikatnie, dwoma palcami. Opisałam istniejącą sytuację i odmówiłam podania nazwiska. Złym głosem obiecałam, że skontaktuję się z nimi we właściwej chwili, w pełni świadoma, że nie mam pojęcia, kiedy taka chwila nadejdzie, i że na nic im się nie przydam. Po głowie kotłowały mi się dzisiejsze i jutrzejsze obowiązki, szok przeistoczył się we wściekłość. Chwalić Boga, przez telefon nie mogli mi zrobić nic złego. Odłożyłam słuchawkę i opuściłam tę Czerwoną Oberżę, drzwi pozostawiając uchylone tak, jak je zastałam…
Znienawidziłam moją ciotkę już we wczesnym dzieciństwie. To właściwie nie była moja ciotka, tylko cioteczna babka, siostra mojej rodzonej babki, młodsza od niej, dawno owdowiała i bezdzietna. Zaopiekowała się mną, kiedy zostałam trzyletnią sierotą, po śmierci rodziców w katastrofie. Moja rodzona babka była wtedy ciężko chora, wymogła chyba tę opiekę na swojej siostrze i tak już zostało, bo więcej rodziny nie było, a babka w kilka miesięcy później umarła.
Tę cioteczną babkę, która od początku kazała nazywać się ciotką, znienawidziłam z przyczyn czysto osobistych, nie zdając sobie sprawy z jej charakteru. Z początku bałam się jej śmiertelnie, kojarzyła mi się z najokropniejszymi postaciami z bajek, z Babą Jagą, wiedźmą, czarownicą, odpadała tylko zła wróżka, bo wróżki, złe czy dobre, powinny być młode. Wpatrywała się we mnie nieżyczliwie, usta miała zaciśnięte, a w oczach wyraz agresywnej niechęci. Nie lubiła mnie z całą pewnością i była dla mnie niedobra.
Główną przyczyną nienawiści stało się mleko. Uparcie karmiła mnie mlecznymi zupkami, ryż na mleku, makaron na mleku, kaszka na mleku, ja zaś od woni gotowanego mleka miałam odruch wymiotny. Wychudłam w końcu tak, że wkroczył lekarz, sąsiad, zamieszkały w tym samym domu. Prawdopodobnie uratował mi życie. Uspokoiła się trochę z tym mlekiem, ale nie popuściła w pełni, wciąż usiłowała wpychać we mnie ohydne potrawy. Wymyśliła tran, ale tran, o dziwo, lubiłam, porzuciła go zatem dość rychło i przestawiła się na gotowaną rzodkiewkę, która śmierdziała nieziemsko, z dwojga złego jednakże wolałam smród rzodkiewki niż mleka. Później nauczyłam się udawać, że czegoś nie lubię i dzięki temu dostawałam kapustę, którą uwielbiałam pod każdą postacią.
Ubierała mnie przedziwnie i zawsze za ciepło. Przeważnie przerabiała na mnie własną starą odzież, a przeróbki to były, że pożal się Boże. Dość długo nie zdawałam sobie sprawy z własnego wyglądu i nic mnie to nie obchodziło, kiedy zaś poszłam do szkoły, dziwolągi stały się modne i w oczach koleżanek ubrana byłam doskonale. Nie nabawiłam się kompleksów. Za to ubezwłasnowolniona zostałam w stopniu nie do zniesienia. Zabraniała mi wszystkiego, a szczególnie tego, na co miałam największą ochotę, zabawy z dziećmi, spaceru z koleżankami, oglądania filmów w telewizji, gapienia się przez okno, czytania przed snem, posiadania śmiesznych i głupich drobiazgów, bliskich sercu każdej dziewczynki, później zaś czesania się inaczej niż w warkoczyki. Musiałam zaplatać warkoczyki i cześć. Na tyłach domu urządzony był skwerek, na nim huśtawki, zjeżdżalnia, piaskownica, miejsce zabaw dla dzieci. W cudowne, letnie popołudnia pytałam tęsknie, czy mogę tam pójść, odpowiadała krótko: „Nie” Na pytanie dlaczego, odpowiadała równie krótko: „Bo nie”. Po paru latach zaczęłam się buntować, chociaż ciągle tkwił we mnie lęk przed wiedźmą. Lalek nie miałam nigdy, ale na nich mi szczęśliwie nie zależało, czego jakimś cudem nie zdołała odkryć. Lubiłam czytać i rysować. Utkwiło mi w pamięci jedno popołudnie w czasie wakacji, kiedy, pozbywszy się żalu na tle niedostępnego skwerka, postanowiłam narysować i pomalować kwiat nasturcji. Umieściłam go przed sobą w wazoniku i z dreszczem szczęścia w sercu przystąpiłam do ulubionej pracy. Byłam zaledwie w początkach, kiedy oderwała się od telewizora i zobaczyła, co robię.
– Nie będziesz teraz malować – powiedziała zimno.
– Dlaczego? – spytałam rozpaczliwie i z oburzeniem.
– Bo nie – odparła i zabrała mi sprzed nosa zarówno wazonik z nasturcją, jak i całe malarskie oprzyrządowanie. Farby schowała tak, że nie mogłam ich potem znaleźć, a posiadałam je wyłącznie dzięki zadaniom z matematyki, które rozwiązywałam dla koleżanki. Pudełkiem z częściowo zużytymi farbami dała wyraz wdzięczności.