Выбрать главу

– A taką miałem cholerną ochotę zajrzeć tam wczoraj! – warczał Janusz z irytacją. – Jak kretyn postąpiłem, bydlę pozbawione rozumu, ale ogłupiła mnie ta stara wariatka, po co ja w ogóle się nad nią zastanawiałem! To światło mnie korciło, niby nic, a jednak. Okazuje się, że należało sprawdzić, złapałoby się ich na gorącym uczynku i może by ten facet był żywy. Kto to jest?

– Jakiś Stanisław Burcza. Z zawodu bibliotekarz. Tamten Rajczyk leżał na złocie, a ten na papierze. Kawałek podartej notatki o właścicielach nieruchomości, chyba z akt hipotecznych. Z czego wynika, że szukają systematycznie i cholera wie, ilu ich jest, ale było co najmniej trzech. Może został jeden, samotna sierotka, bardzo bogata…

– Heniu, ty bredzisz?

– Nie, jakieś nitki – odparł Henio i wyciągnął sobie z zębów długie włókno selera naciowego. Możliwe, że przygotowałam posiłek trochę niestarannie. – Znaczy, mam na myśli, Rajczyk jeden, a tu było najmniej dwóch, a może trzech, jeszcze nie mam pewności, ten bibliotekarz i zabójca, bibliotekarz nie żyje, więc zabójca został sam, chyba że wyjdzie czwarty. A bogaty koniecznie, Jacuś twierdzi, że coś znalazł. Upiera się, że pod podłogą leżała skóra, znaczy coś skórzanego, wór, torba, teczka, dobra skóra, skoro przez tyle lat wytrzymała… Dlaczego ten cholerny pies nic nie mówił?

– Bo nie było właściciela – wyjaśniłam. – Owczarki alzackie są nastawione na obronę pana, panu nikt nie robił nic złego, więc co się miał czepiać. Ale był zdenerwowany i nie podobało mu się to grzebanie w domu. Co do mówienia, to zdaje się, że usłyszeli go wszyscy.

– Rychło w czas. Nie mógł wcześniej zacząć?

– Gdzie on tam jeszcze miał te swoje domy, ten ruchliwy pradziadek? – przerwał nam gniewnie Janusz. – Warto może również pogrzebać w aktach hipotecznych?

– W Rybienku – przypomniałam. – Pani Krysia mówiła o Rybienku, zapamiętałam, bo bywałam tam w dzieciństwie.

– U pradziadka? – zaciekawił się Henio gwałtownie.

– A skąd mam wiedzieć? W ogóle bym nie trafiła. Może i u pradziadka, jeżeli wynajmował letnikom…

– A kto go tam wie. No, owszem, też mi te rzeczy przyszły do głowy. Już dzwoniłem, mieli sprawdzić, czy nic tam nie jest rozwalone, pewnie w komendzie zastanę odpowiedź. Poza tym, zgadza się, że pradziadek miał domy na Grochowie, coś w końcu przecież robimy, dwie kamienice przy Groszowickiej, świeżo przed wojną wybudowane, bardzo porządne i nowoczesne. W żadnej nie mieszkał, ale diabli go wiedzą, czy też ich nie wykorzystał.

– A co dokładnie mówi Jacuś?

Henio obejrzał z uwagą następny kawałek selera, obciągnął z niego włókienka nieco krótsze i posmarował warzywo serkiem.

– Świetne żarcie – pochwalił. – Wcale nie wiedziałem, że to może być takie dobre. Żeby jeszcze nie te włosy… Jacuś wyjątkowo mało gadał na początku, ale potem się rozkręcił. Były nikłe ślady, wyglądało to tak, jakby denat krwawił z rozrzutem i Jacuś zaczął bąkać, że to krew nie jego. Ludzi tam bywało dużo, ale ten straszny gówniarz twierdzi, że znajdzie się czwarty. To znaczy, razem z tymi dwoma poszukiwaczami, pętał się jeszcze ktoś, równocześnie albo prawie równocześnie. Głupio to trochę wychodzi, bo co, podglądał…? Był, widział rozwalanie i nie zareagował? Coś mi nie gra, sprawę rozstrzygnie laboratorium.

– Portret pamięciowy tego chudego, którego widziała Jola – podsunęłam.

– A, właśnie! – przypomniał sobie Henio. – Zrobiony, oczywiście, chociaż wiadomo, jak takie rzeczy wychodzą. Tu macie zdjęcie.

Wygrzebał z portfela i rzucił na stół odbitkę. Z wielkim zapałem obejrzeliśmy podobiznę hipotetycznego złoczyńcy. Twarz istotnie dość łatwa do zapamiętania, wystające kości policzkowe, odrobinę asymetryczny nos, tylko usta jakieś niezdecydowane, widocznie ten szczegół Jola zlekceważyła.

– Nawet by się zgadzało – rzekł Janusz po chwili namysłu. – Podobno bywał u Rajczyka taki facet, jest to informacja uzyskana od jednej osoby. Opis mniej więcej pasuje. Teraz już chyba warto koło niego pochodzić.

Henio przyświadczył, że warto. W razie odnalezienia osobnika bodaj odrobinę podobnego do fotografii należało rzucić się na jego buty. U weterynarza najwyraźniej wyszły odciski stóp, jeśli zatem facet tam był, a butów nie wyrzucił, wlokące się niemrawo dochodzenie ruszyłoby do mety rekordowym sprintem. Henio nie wierzył w takie szczęście. Męczył go ten czwarty, prorokowany przez Jacusia, i sam nie wiedział, chciał go, czy nie. Może to bezcenny świadek, a może nowa idiotyczna komplikacja.

– W każdym razie żadnej baby nie było i to już pewna pociecha – zakomunikował smętnie. – Baba może wprawdzie włożyć za duże męskie buty, ale wtedy inaczej stawia nogi i to się da wyodrębnić, w tej kwestii wierzę w Jacusia jak w objawienie. Reszty dowiem się pewnie dopiero jutro i w nocy będzie mnie zmora dusiła…

Gryzła mnie ta dziewczyna okropnie, a cierpliwości w charakterze nigdy nie miałam za grosz. Nie posunęłam się do takiego szataństwa, żeby odwiedzać ją o siódmej rano, a potem już nie było jej w domu. Od Henia wiedziałam, czym się zajmuje, studia i roboty zlecone, obiad mogła jeść byle jaki i byle gdzie i wracać dopiero wieczorem, postanowiłam czatować przy telefonie. Numeru nam nie dał, ale szczęśliwie istniały książki telefoniczne, a nazwisko nauczycielki uzyskałam w szkole. Adres też, nie wszyscy Jarzębscy mieszkali na Granicznej.

Złapałam ją w końcu na pięć minut przed wizytą Henia i umówiłam się na jutro. Trochę mnie od niej oderwała potem ta denerwująca okropność u weterynarza, być na miejscu i o włos ominąć okazję, to człowiekowi wątpia skręca. Jedyną pociechę stanowi pies, który okazał dosyć rozumu, żeby nie przeszkadzać złoczyńcom, dzięki czemu nie zrobili mu nic złego. Wizyta u Kasi jednakże była uzgodniona i nie zamierzałam z niej zrezygnować. Janusz poleciał do gaszycy Rajczyka, ja zaś w nerwach czekałam na spotkanie z dziewczyną.

Przyjechałam do niej przeraźliwie punktualnie. Otworzyła mi drzwi, weszłam do pokoju i pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to kwitnące kaktusy. Przez całe życie chora byłam na kwitnące kaktusy.

– Jezus Mario! – powiedziałam z zawiścią. – Jak pani to robi, że one kwitną?! Moje nie chcą!

Ożywiła się i lekka sztywność z niej opadła.

– Szczerze mówiąc, nie wiem. Ale podlewam je takim czymś, co się kupuje w kwiaciarniach, to nawóz albo odżywka. Chyba skuteczna, bo zaczęły kwitnąć dopiero w tym roku. Wszystkie kwiaty ją lubią.

Rzeczywiście, pokój wyglądał jak oranżeria. Różne bluszcze pięły się po ścianach, wiszący w górze asparagus zasłaniał cały kąt, można było mieć pod nim stos bielizny do prania i nic by nie było widać, w skrzynce przy balkonie szalała istna dżungla. Spodobało mi się to, długą chwilę spędziłyśmy na pogawędce przyrodniczej.

Przypomniało mi się wreszcie, po co przyszłam.

– Nie wiem, czy pani się orientuje, że ja też byłam w mieszkaniu ciotki – powiedziałam bez długich korowodów. – Zaraz po zbrodni i padły na mnie podejrzenia. Na wstępie wyjaśniam przyczyny, dla których jestem żywo zainteresowana tematem. Widziałam tam panią następnego dnia, pani mnie też, nikomu dotychczas o tym nie powiedziałam, ale chciałabym wiedzieć, co pani tam robiła i dlaczego ukryła pani tę wizytę Porucznik Piegża był u pani, wiem, co pani do niego mówiła. Chcę znać prawdę, żeby wiedzieć, co robić.

Zatrzymała się w drodze do kuchni.

– Zamierzałam zrobić kawę – oznajmiła trochę żałośnie. – Powiem pani, oczywiście. Przynieść najpierw…?

– No dobrze, niech pani przyniesie. Ja się przez ten czas pogapię, jest na co.

Usiadłam przy tej kawie tak, żeby nie tracić z oczu kaktusów. Postawiła tacę na stole, ulokowała się naprzeciwko mnie. Wszystko razem, kwiaty, pokój i jego mieszkanka, robiło dobre wrażenie.

– No…? – powiedziałam zachęcająco. Kasia, rzeczywiście prześliczna, pełna wdzięku i chyba seksowna, milczała przez chwilę.

– Nie powiedziałam, bo przypuszczałam, że by mi nie uwierzył – rzekła wreszcie. – Albo by mnie nie zrozumiał. Nikt mnie nie widział, poza panią. Byłam, owszem, ale nie wstępowałam do mieszkania ciotki, nawet nie wysiadłam na trzecim piętrze.

– Tylko co?

Westchnęła.

– Tylko pojechałam prosto na strych. Przyznam się pani, trudno. Miałam tam zakamarek, odkryty przy okazji trucia kota… Pani o tym wie?

– Wiem.

– No więc miałam. Miejsce, w którym ukrywałam różne rzeczy, takie swoje prywatne. Wracając ze szkoły, zawsze mogłam pojechać wyżej i dopiero potem wrócić na trzecie, z tym że musiałam z parteru… Możliwe, że trudno pani będzie to zrozumieć…

– Może nietrudno. Już dużo wiem.

– O moim życiu w tym domu?

– Właśnie. O pani życiu w tym domu.

– No to może mi pani zdoła uwierzyć. Ukrywałam tam to, co nie mieściło się w mojej teczce, a później w ogóle wszystko, bo ciotka sprawdzała. Farby, szkicownik, rysunki… Także pieniądze, które w ostatnim roku szkoły zaczęłam zarabiać, ona mnie rewidowała. I zeszyt z różnymi zapiskami, taki rodzaj pamiętnika. Nie zabrałam tego od razu, w momencie kiedy się wyprowadzałam, bo wyprowadzałam się w atmosferze… no, można powiedzieć’ wojennej, to już zresztą stare, leżało sobie, ale ciągle chciałam to mieć, korciło mnie, tylko pieniądze wzięłam wcześniej, reszta została… czy ja wiem…? Uważałam to za rodzaj pamiątki, mojej własnej, a strasznie mało miałam własnego. No i wreszcie się zdecydowałam, nieszczęśliwym przypadkiem akurat tego dnia.

– A po co pani się przebierała?

– Ach, to pani…? Pani była na tym strychu?

– Ja.