Nie zrezygnowała z niego, broń Boże. Usiłowała go znaleźć, ale w tamtej knajpie nikt o nim nie wiedział, pierwszy raz był tam chyba, aż w końcu koleżanka jedna wyznała, że go zna. Z litości wyznała. Chodził kiedyś z jej przyjaciółką, tej koleżanki przyjaciółką, i na działkę razem wyjeżdżali. Ta działka, to właściwie nie działka, tylko budowa. Wyżebrała adres, koleżanka wiedziała, gdzie to było, mniej więcej i bardzo niedokładnie. Jeszcze tam nie była, bo to dopiero wczoraj uzyskała tę upragnioną informację i nie zdążyła pojechać. Nie Dominika własność, skąd, on tylko znał miejsce. Podobno willę ktoś stawiał przy szosie do Lasek, autobus z Marymontu tam dochodzi, od szosy blisko, chociaż prawie w lesie, wielką, trzypiętrową, całkiem pałac i podobno pieniędzy mu zabrakło, więc budowa stanęła. Tak zrozumiała z gadania koleżanki. Ogród tam też duży, znaczy może to nie ogród, tylko plac budowy, ale ogrodzone porządnie i w środku jakieś budy dla robotników, czy coś podobnego, bo robotnicy tam na stałe siedzieli, ale już dawno nie siedzą. Urządzone podobno elegancko, z kuchnią na butle, i woda jest. I prąd nawet doprowadzony, a stoi pustką już od trzech lat. Ta koleżanka, jak się rozgadała, to już mówiła wszystko, co wie, a tamta przyjaciółka, nie żyje podobno, chwaliła jej się… No więc Dominik sobie korzystał, żeby świeżego powietrza zażyć, a skąd miejsce znał, nie było powiedziane. Zamierza go tam poszukać, może nawet zaraz dzisiaj.
Dość stanowczo Henio ją do tych poszukiwań zniechęcił. Skrzydła mu u ramion urosły, pozostawił własnemu losowi zapłakaną obfitość i wybiegł na ulicę.
– Teraz już nie ma siły, dwóch ludzi przepadło, na tym placu budowy ugrzęźli -powiadomił nas smętnie, łypiąc okiem w kierunku garnka z potrawką w sosie koperkowym. – Jacuś z ekipą, ograniczoną do jednego człowieka, żeby uwagi nie zwracać, zakradł się tam metodą indiańską. Przed chwilą dostałem rezultaty, zgadza się, Dominik tam bywał. Tyrana zgniewało, powiedział, że dosyć tego, już nie popuszczą, będzie tych dwóch siedziało, aż się to ścierwo pokaże, chyba że go złapiemy gdzie indziej.
– Są na to jakieś szanse? – spytał Janusz sceptycznie.
– Średnie raczej. Dotychczasowe lokale spenetrowane gruntownie, grono przyjaciół i znajomych mamy w komplecie, nikt się go nie wypiera i nikt nie wie, gdzie on jest. Może nowej panienki dopadł w innej dzielnicy i z ciepłego gniazdka pyska nie wychyla, ale to ile czasu można?
– Dwa tygodnie – oceniłam bez namysłu. – Jeśli jest to panienka profesjonalna odpowiedniej urody, wzajemne uczucie mogło zakwitnąć. Dominik w gruncie rzeczy przystojny chłopak i jak widać, dziewczyny na niego lecą. Ona robi zakupy, głupich pytań nie zadaje…
– Ale zaniedbuje obowiązki zawodowe – zauważył Janusz. – Nie sprowadzi przecież klienta Dominikowi do towarzystwa.
– Ejże! – ożywił się Henio nagle. – Wiecie, że to jest myśl! Po panienkach się przelecimy, która też właśnie urlop sobie wzięła. Niby mógł poderwać cokolwiek i prawdę mówiąc, byłby to najlepszy pomysł…
– Zależy z czyjego punktu widzenia.
– Zgadza się, z naszego najgorszy. Ale to kwestia fartu, taka przypadkowa musi spełniać określone warunki, musi być samotna, z mieszkaniem i chętna. I jeszcze on musi na nią trafić. Czuwa nad nim jakaś tajemnicza siła wyższa…?
– Nie wiem, czy czuwa – rzekł Janusz w zadumie. – W gruncie rzeczy, jak oceniam wstecz, z perspektywy, rutyna dużo daje. Kwestia środowiska. Dlatego najtrudniej z amatorami, nie notowani i wszystko jest możliwe. Ale Dominik do amatorów już się nie zalicza.
Henio zerwał się od stołu, uczynił krok i stanął.
– Cały czas to ma dwie strony – powiedział z niezadowoleniem. – Jedna, można powiedzieć, zwyczajna, środowisko przestępcze albo bliskie przestępstwu. A druga to ta cholerna Kasia, normalni ludzie niby, a ile się koło niej plącze, to szlag może trafić i ludzkie pojęcie przechodzi. Z dwojga złego już wolę łapać Dominika.
– No to niech go pan łapie – powiedziałam gniewnie. Zajrzałam do garnka i pomieszałam od dna. – Wymyśliłam wam najkorzystniejszą sytuację, co szkodzi sprawdzić? Dominik też człowiek, zacznie od łatwizny, tej tłustej blondyny nie wytrzymał, ale tłustych blondyn znowu nie tak dużo i wszystkie zajęte południowcami. Może znalazł następną chudą i rudą, bo że go ciągnie do takich, gotowa jestem gwarantować.
– Ja też – zgodził się Henio. – A dzielnicowi na ogół mają rozeznanie. Dominik przy forsie, więc ona chwilowo pracować nie musi i właściwie ja jestem takiego samego zdania…
Skończył wydawać polecenia przez telefon akurat, kiedy potrawka podgrzała się dostatecznie. Mieszkanie Janusza do reszty przeistoczyło się w siedzibę sztabu wojennego, najwyraźniej w świecie przysparzało Heniowi natchnienia.
Zatrzymaną w połowie budowy posiadłość oglądał z daleka i ocenił ją jako ohydę wielkiej klasy. Pudło straszliwe i bułowate, z jakąś kretyńską nadbudówką z boku, nic dziwnego, że stoi i nikt nie chce tego odkupić od zubożałego właściciela. Ale ogród owszem, nader malowniczy, buda dla robotników zaś pogrążona w zieleni, obecnie zrudziałej i trochę bezlistnej. Mógł tam ten Dominik robić, co zechciał.
– Ale na stałe się nie zagnieździł? – spytałam. – Żadnych rzeczy nie zostawił?
– Nie, nic nie ma. Ale był tam niedawno, Jacuś twierdzi, że ostatni raz przedwczoraj. Złapiemy go lada chwila, bo mu się ciasno robi.
– Nie do uwierzenia, żeby facet znany z twarzy i z nazwiska mógł się tak melinować. W dodatku teraz, a nie w okresie turystycznym. Gdzieś przecież musi sypiać, myć się, trzymać garderobę…
– Jeżeli załatwił już sobie fałszywy dowód, może mieszkać nawet w hotelu.
– Nie może – zaprzeczyłam. – Z tą brodą, w obecnej fazie rośnięcia, wygląda nie na brodatego faceta, tylko na zaniedbany lumpenproletariat. Każdy zwróci uwagę, hotele ich nie lubią.
– Zależy jakie hotele. Jest parę takich, w których można sobie wyglądać nawet na wampira.
Janusz słuchał naszej rozmowy w milczeniu.
Machnął ręką takim gestem, jakby zrzucał tego Dominika ze stołu i zmiatał gdzieś w kąt.
– Korci mnie chłopak tej Kasi – oznajmił znienacka. – Nie widziałem jej, ale zgodnie twierdzicie, że bardzo ładna. Czy to możliwe, żeby się koło niej nikt nie kręcił? Pytał ją ktoś o to?
Henio się nieco zakłopotał.
– Prawdę mówiąc, o to akurat chyba nie…
– No to mam pomysł. Posłać Jacusia do jej mieszkania, nie na Willową, tylko na Graniczną. Jeśli chłopak istnieje, musi tam bywać. Sprawdzić odciski palców, nie siedzi przecież w domu w rękawiczkach. A potem niech Kasia powie o gościach, nazwiska, adresy, wziąć odciski od nich i albo się na niego trafi, albo ten jeden, którego ominie, to będzie właśnie on.
– Można – zgodził się Henio. – Pozór się znajdzie, chociażby wykluczenie jej znajomości z Dominikiem. Ale robota niewąska i muszę ją uzasadnić. Do czego ci właściwie ten chłopak?
– Czegoś mi w rym wszystkim brakuje, możliwe, że jego.
– A, ten drugi wątek ci się plącze?
– Coś w tym rodzaju. Na tym etapie dochodzenia cała sprawa powinna już być jasna i łatwa do odtworzenia. Tymczasem ciągle coś się nie zgadza. Dziwię się, że Tyran te niejasności zostawia odłogiem.
– Liczy na to, że Dominik wyjaśni, i do niego się pcha.
– Może i wyjaśni. No dobra, łapcie go. Jak on jest sprawcą wszystkich wydarzeń, to niech ja pierzem porosnę…
Dominika złapano nazajutrz.
Wieczorna opowieść Henia była barwna, atrakcyjna i pełna ognia. W pełni zasługiwał na sałatkę z curry i prawdziwe kotlety schabowe, pieczołowicie panierowane. Jeszcze dochodziły, kiedy już zaczął, przepełniony satysfakcją i triumfem.
W pierwszej kolejności znaleziono go, zgodnie z przypuszczeniami, u panienki na Ochocie. Dzielnicowi na ogół znają tak zwany element, chude i rude zatem wytypowano z łatwością. Jedna taka właśnie trzeci dzień zaniedbywała zajęcia zawodowe; o czym beztrosko powiadomiły koleżanki, nie zaniepokojone wcale, bo wiedziały, że ma ekstra fatyganta. Chichotały i czyniły różne uwagi, jakoby wielkie uczucia na umysł jej padły, co stały opiekun toleruje z tej racji, że nie za darmo te uczucia szaleją. Fatygant zasobny i rozrzutny, a płaci w zielonych. W parę minut po uzyskaniu tej informacji Henio jechał do panienki w stosownym towarzystwie.
Nieszczęśliwym trafem panienka mieszkała na parterze, a Dominik miał węch. Nie zdążyli zadzwonić do drzwi, kiedy już nawiewał przez okno. Człowiek spod okna, bo już takimi kretynami nie byli, żeby go tam nie wysłać, krzyczał wprawdzie strasznym głosem „stój, bo strzelam”, ale Dominik nie frajer, wiedział, że nie strzeli i prysnął. Gonili go, oczywiście. Bezskutecznie.
Do mieszkania panienki wkroczyła ekipa z Jacusiem i znaleziono mienie przestępcy. Odzieży prawie nie było, jakieś tam koszule i gacie, za to zachwyconym oczom władzy objawiła się torba myśliwska w doskonałym stanie. Jacuś nawet bez lupy wypatrzył na niej kurz spod podłogi weterynarza. W torbie złota żadnego nie było, za to dużo papieru, pięknie poukładane waluty obce i swojskie w stanie znacznie gorszym niż torba, w dodatku niechodliwe. Przedwojenne banknoty, polskie złote, franki francuskie i trochę dolarów.
– A biżuteria? – spytałam znad patelni z wielkim zainteresowaniem.
– Ani śladu. Jacuś od pierwszej chwili zadnimi łapami się zapierał, że żadnej biżuterii tam nigdy nie było. Musiał się Dominik cholernie rozczarować, jak do tej torby zajrzał. Tylko dolary mu się przydały, z tym że nie wiadomo, ile ich tam znalazł. Złota nawet na lekarstwo, poza osobistą własnością panienki. Na nowo przestaję wierzyć, że to on je rąbnął od Najmowej, bo niby co z nim zrobił, zgubił, czy zdążył upłynnić?
– Że też nie zabrał tej torby, jak uciekał…
– Nijak nie zdążył. Panienka go może i kochała, i zaufanie miał do niej ogromne, nie aż takie jednakże, żeby to na wierzchu trzymać. Szafa tam stała, zabytek, na klucz zamykana, Dominik kluczem zawładnął i razem z kluczem uciekł, ale otwierać i torbę wyciągać, to już było za wiele. Nie miał czasu, zostały mu sekundy. W dodatku szafa w pokoju od ulicy, a on pryskał oknem od zaplecza.