Выбрать главу

Przez kilka chwil panował spokój, po czym odmianę wprowadziła kura, która z przeraźliwym gdakaniem wyleciała ze stosu desek, zwalonych na placyku przed budynkiem. Bez wątpienia zniosła jajko. Natychmiast potem pojawił się pies, duży wilczur, wczołgał się pod deski, wyniósł to jajko w zębach bardzo delikatnie i z wyraźną przyjemnością pożarł. Powęszył trochę, wytropił wywiadowcę w krzakach, ale nie czepiał się go, obwąchał tylko jego ślady. Wywiadowca schodzący z góry wstrzymał nadjeżdżającą ekipę w obawie, że ciągle plączący się blisko pies zmieni zdanie i zareaguje negatywnie. Zanim zostało mu wyjaśnione, że nic nie szkodzi, bo zamierzają zastosować podstęp, zwierzę odbiegło i ludzie przystąpili do akcji.

Razem było ich pięciu. Jeden wysiadł już wcześniej i podkradł się od tyłu, za nim okrężną drogą podążył wywiadowca z krzaków. Pozostali, odczekawszy ile trzeba, podjechali jawnie pod bramę zwyczajnym polonezem i we dwóch wkroczyli na teren budowy. Przyłączył się do nich ten z góry. Głośną pogawędkę natury budowlanej zaczęli już od pierwszej chwili, jeden z przybyłych udawał majstra, który prezentuje robotnikom przeznaczone dla nich pomieszczenie. Bez pośpiechu zmierzali wprost do budy. Tamci dwaj zaczajeni już byli pod oknem z tyłu, bo niepowodzenie na Ochocie wskazywało, że ten rodzaj przezorności powinien stanowić podstawę działania, a okno ta buda miała właśnie z tyłu. Od frontu wyłącznie drzwi.

Dominik zrobił im uprzejmość. Nie wprowadzał żadnych urozmaiceń, postąpił tak samo jak poprzednio, bez zwłoki wyskoczył przez to tylne okno. Tym razem jednakże już mu tak dobrze nie wyszło.

Ściśle biorąc, nie zamierzali łapać go na zewnątrz, jedni mieli mu się pokazać w drzwiach, a drudzy w oknie i wzięty w dwa ognie Dominik powinien był zrezygnować z oporu. Okazał się jednak ostrożniejszy i szybszy, niż ktokolwiek przypuszczał, i nie czekał na podejście wroga.

Dali sobie z nim radę, chociaż szarpał się z całej siły. Tej siły nie miał znowu tak dużo, najwidoczniej pracował głównie intelektem, uległ szybko. Złapany, zastosował taktykę podstępną i dyplomatyczną, mianowicie od razu zaczął przepraszać, że pozwolił sobie wykorzystać pustą budę, dając przy tym do zrozumienia, że dlatego uciekał. Głupio mu było, zorientował się, iż ludzie tu przyszli prawnie i chciał się zmyć bez tłumaczeń. O kradzież chyba go nie posądzą, bo co tu niby kraść.

Brzmiało to tak, że gdyby nic mieli zdjęcia z dorysowaną brodą, prawie by mu uwierzyli. Nie wdając się w żadne przesłuchania i oglądania dokumentów, ekstra cugiem odwieźli go do komendy.

– Takiego wyrazu twarzy, jak na widok Dominika, to ja dawno u Tyrana nie widziałem – opowiadał Henio przy resztkach lodów. – Kot po śmietanie albo wezyr przy hurysach. Aksamit, można powiedzieć, rozanielony. Cholernie dużo ten Dominik miał przy sobie, no, musiał mieć, skoro co chwila zmieniał metę. Dokumenty, zgadza się, prawdziwe i fałszywe, fałszywe na nazwisko Paweł Krępski, istnieje taki, ukradli mu czy sprzedał, jeszcze nie wiemy, tylko wmontowane zdjęcie tej małpy. Z krótką brodą i w okularach, okulary też miał przy sobie, szkło zwyczajne, bez dioptrii. Portfel z forsą. I piękna rzecz, komplet wytrychów, że palce lizać! À propos, mogę to wylizać?

Uzyskał pośpieszną zgodę, wylizał talerzyk po lodach i kontynuował.

Jeszcze piękniejszą rzeczą niż wytrychy okazał się plik papierów w dużej kopercie. Był to plon poszukiwań Rajczyka i zapewne także bibliotekarza, głównie składały się nań stare rachunki, wystawiane za roboty murarskie, z tym że każdy rachunek był zwyczajnym świstkiem z liczbami i skrótowym wyszczególnieniem czynności, z drugiej strony zaś widniało nazwisko i adres zleceniodawcy, dopisane zapewne później, bo znacznie porządniej i jakimś właściwszym narzędziem. Pani Właduchna opowiadała o wdowie po murarzu, od której to wdowy nieboszczyk Rajczyk dostał papiery po mężu i te papiery odziedziczył Dominik. Piękniejszego dowodu rzeczowego Tyran nie musiał wymagać, przesłuchanie mu rozkwitło.

– On tam różnie pisał – mówił Henio z satysfakcją. – To już stwierdziliśmy we własnym zakresie. Ten murarz, mam na myśli. Adres inwestora na przykład, ale taki gość miał parę nieruchomości i we wszystkich sejfy zakładał i tym podobne, więc nic dziwnego, że szukali przez hipotekę. Co też jeszcze należało do jakiegoś Kokota albo Werblanca, albo co. Murarz to wiedział, ale Rajczyk nie. I cały ten interes przydał się, można powiedzieć, dodatkowo, bo taki wyrywny do szczerych zwierzeń to ten Dominik nie był. Kręcić próbował z całej siły, niewinny jak dziecko…

Dołożyłam mu lodów na wylizany talerzyk, z triumfem wyciągnąwszy z zamrażalnika drugą paczkę. Rozanielony Henio stracił wszelki umiar.

Na pytanie dotyczące aktualnej sprawy Dominik w pierwszej chwili zareagował niebotycznym zdumieniem. Wyparł się wszystkiego, z wyjątkiem znajomości z Rajczykiem. Do tego się przyznał, owszem, ale znajomość była to jakoby bardzo luźna, dawno go nie widział i nie wie, co się z nim dzieje. W Konstancinie nigdy w ogóle nie był, Willową ulicą może i przechodził parę razy w życiu, ale nawet nie pamięta kiedy. Nic nie rozumie i pojęcia nie ma, o co tu w ogóle chodzi.

Tyran zaniechał zabawy w subtelności. Rozłożył przed podejrzanym znalezione przy nim świstki i poinformował go dokładnie, jaką drogą do niego dotarły. Następnie zaprezentował odciski palców i całą resztę, po czym grzecznie poprosił, żeby rozmówca przestał się wygłupiać. Torba myśliwska, lupa i powiększone zdjęcia wszelkich śladów leżały obok, krzycząc wielkim głosem.

Na tak niezbite i brutalnie przedstawione dowody Dominik zamilkł i zaniechał jakichkolwiek odpowiedzi. W bezruchu nie wytrwał, z wyrazem skrzywdzonej niewinności i głębokiego rozgoryczenia wzruszał ramionami, ale dźwięku z siebie żadnego nie wydawał. Tyran nie naciskał, siedział mocno w siodle, i nie musiał, a podejrzanemu zawsze dobrze robi czas do namysłu, szczególnie w tak doskonale jasnych okolicznościach. W zapasie miał więcej argumentów, konfrontację z Kasią i panią Właduchną zostawił sobie na jutro. Dwie sprawy mu się rozwiązały za jednym zamachem i satysfakcja pozwoliła mu zachować anielską cierpliwość.

– Zmięknie, nie ma obawy – zapewnił nas Henio. – Ta torba, Bogu dzięki, nie jest zamszowa, tylko gładka, aż wyślizgana, i odciski palców na niej jak na lustrze. Żadna poszlakówka, dowody jak byk. Do konfrontacji jeszcze i ta Jola z trzeciego piętra, same baby, ale nie szkodzi. Jacuś szału dostał ze szczęścia, osobiście przyleciał i zdarł mu z nóg buty, co tego szympansa strasznie oburzyło, boso siedział nie będzie, tak rzekł, bo kanikuły nie ma i kataru dostanie. Dali mu jakieś inne. Ten straszny gówniarz tylko jeden obejrzał od spodu i nawet nic mówić nie musiał, wyraz twarzy miał, na Tyrana popatrzył, żeby to ktoś inny, czekałoby się na wyniki, ale Jacuś… W pół godziny było pewne, tak jest, w tych butach był w Konstancinie, po gruzie i kurzu deptał, nie wyrzucił ich, cały czas w nich chodził, jak kretyn. Sama radość. Niech tylko pysk otworzy, wyjaśni się wszystko i możliwe, że uda mi się już teraz jadać dwa razy dziennie…

– Wszystko jak wszystko… – mruknął Janusz.

– Nie kracz! – zgromił go Henio, wciąż rozanielony. – W każdym razie sprawca jest…

Złapali go, tego bandziora, który tu był. Chryste Panie… On przecież powie o Bartku…!

Nie zdołam go dłużej ukrywać. Nic nie wie, zadzwoni chyba, wtedy go zawiadomię. Rąbnęli mnie podwójnie, dodatkowo wiadomością o tych jakichś papierach. Jakie papiery, dopaść ich za wszelką cenę… Może i rzeczywiście ten bandyta był tu wcześniej, też mi to przecież przychodziło do głowy, może i rzeczywiście coś zostawił, chociaż aż trudno w to uwierzyć, zbyt wielkie szczęście…

Przeniosłam się z porządkami do sypialni, zostawiając w spokoju kuchnię, bo kiedy przyszłam, on był w sypialni. Jeżeli, to tylko tam. W obtłuczonej filiżance z zaskorupiałym cukrem znalazłam jeszcze cienki złoty łańcuszek ze znakiem Zodiaku, Koziorożec, Boże jedyny, może należał do mojej matki, nie znałam nawet jej daty urodzenia! Musiałam go włożyć do wody, żeby się cukier rozpuścił.

W sypialni zaczęłam metodycznie, chociaż obawa o Bartka denerwowała mnie do szaleństwa. Najpierw to co na wierzchu, o ile wierzchem można nazwać także podłogę. Pod szafą biblioteczną leżały stare czasopisma, przemieszane z gazetami, papierami z opakowań i kawałkami szmat, pod jej łóżkiem i moim niegdyś tapczanem jakieś torby, walizki, znów rozwalony tobół szmat, ona chyba nigdy w życiu nic wyrzuciła żadnego rzęcha, wystawało to, nie mieściło się, w kącie za bieliźniarką stały zdewastowane pudła z beznadziejną mieszaniną, wszystko tam było, nici, guziki, różne ścinki, stara odzież, wykroje, rozmaite papiery, podarte ranne kapcie, rozsypane torebki ziół, jakieś rupiecie elektryczne, przedłużacze, wtyczki, druty, jakieś połamane ozdoby i Bóg wie co jeszcze, na pudłach leżał stos śmieci. Od czasu jak się wyprowadziłam, bałagan wzrósł.

Dlaczego zaczęłam akurat od tego miejsca, pojęcia nie mam. Może dlatego, że był to niejako najdalszy kąt. Rozwaliłam ten cały kopiec na podłodze i przystąpiłam do przeglądania. Potworna praca, brudne to było i obrzydliwe, nawet sznur przedłużacza nadawał się tylko do szorowania, miał chyba z dziesięć metrów, wyniosłam go do łazienki. Ta łazienka też wymagała wszystkiego… Włożyłam rękawiczki, żeby dokładnie obmacać kapcie i rzeczywiście, w jednym znalazłam pakiecik, porządnie upchnięty, w pakieciku były złote dziesięciorublówki sprzed pierwszej wojny światowej, sześć sztuk. Te skarby przestały już robić na mnie wrażenie, pani Krysia miała rację, któraś z nas była bardzo bogata, możliwe, że ja. Usunęłam kapcie, rozejrzałam się po rozkopanym pobojowisku, zaczęłam zgarniać szmaty i nagle wpadło mi w oko coś, co wyglądało obco.