Выбрать главу

Niewielki plik papierów, owiązany rozluźnionym sznurkiem. Ten policjant coś mówił o sznurku… Chyba mi serce zabiło, Jezus Mario, to mogło być to, sięgnęłam, obejrzałam, stare papiery, starannie opakowane. Różniły się jakoś od reszty śmieci, nie do wiary, on tego nawet nie rozwiązał…! No owszem, widać było, że pieniędzy w tym nie ma, papiery bez kopert…

Oglądałam je po jednym. Jakieś kwity wniesionych opłat. Kopie aktów hipotecznych, rozpoznałam je, przyjrzałam się. Dowody własności, Jezus Mario…! Nazwisko mojego pradziadka, mojego dziadka i babki!

Do nich należała ta willa w Konstancinie, willa w Rybienku, dwie kamienice na Grochowie, to wiedziałam. Dom na Filtrowej…! Moja babka mieszkała we własnym domu, odebrali jej chyba po wojnie… Ale mieszkała. Pensjonat w Ciechocinku, wydzierżawiony komuś, obce nazwisko. Dom i sad w Szydłowcu. I jeszcze coś, jakby spis, czy też lista, po francusku.

Znałam francuski, uczyłam się go w szkole i nauka przychodziła mi ze zdumiewającą łatwością. Nauczycielka pytała mnie, czy nie miałam francuskich przodków, w ogóle Francuza w rodzinie, dławiąc się ze wstydu, wyznałam, że nic wiem. Wysunęła przypuszczenie, że od urodzenia musiałam się uczyć w dwóch językach, może, pojęcia o tym nie miałam, chociaż plątały się po mnie jakieś mgliste wspomnienia. Niewykluczone, że miała rację i dobrze zgadła. Przez ostatnie dwa lata miałam kontakty z francuską firmą przy reklamach, uzupełniłam język. Ten papier teraz, tutaj, nie stwarzał mi żadnych trudności.

Przypuszczam, że od początku dostałam wypieków. Pradziadek, bo któż by inny, ten mój trochę zwariowany pradziadek, dokonał spisu swoich majętności i zanotował dla pamięci, co i gdzie ukrył, zamieniwszy majątek na złoto, gotówkę i biżuterię. Zdaje się, że dostałam histerycznego ataku śmiechu, przeczytawszy, co schował w Konstancinie. W starej myśliwskiej torbie zadołował pieniądze w przedwojennych polskich i francuskich banknotach, ogromnie się ten bandzior wzbogacił! No owszem, dolary, wedle spisu było ich tam tysiąc pięćset, jedyny zysk. W Rybienku w piwnicy. Zostawił tam srebra, małe przedmioty o wartości zabytkowej, tak zapisał. I na Filtrowej…

Na Filtrowej zrobił skrytkę łatwo dostępną, pod warunkiem, że się o niej wiedziało. Czy ten budynek był zrujnowany? Nic o tym nie wiedziałam, chyba tak, ale od góry. Jeśli pierwsze piętro ocalało, skrytka istnieje do dziś, na pierwszym piętrze mieszkała babka…

Po godzinie trochę ochłonęłam. Zgadzało się, ten policjant miał rację, zbrodniarz tu był, znalazł sobie azyl, tu przyleciał, przejrzał torbę, dokumenty nie były mu potrzebne, zlekceważył je. Rzucił byle gdzie, trafiło na śmietnik za bieliźniarką. Powiedzieć im o tym…?

Kiedy Bartek wreszcie zadzwonił, byłam już zdecydowana. Powiem, ale nie od razu. Najpierw muszę sama dotrzeć do skrytki na Filtrowej, tam ulokował coś, co nazwał klejnotami rodzinnymi po przodkach. Chcę mieć przodków i chcę mieć po nich obojętne co, mogą być klejnoty. Ktoś tam teraz mieszka, a w mieszkaniu obok przyjaciółka mojej babki, jeszcze żyje i trzyma się nieźle, młodsza była od niej. Jeszcze nie wiem, jak to zrobić, muszę naradzić się z Bartkiem.

Zrobiliśmy to samo co poprzednim razem, pojechał do mnie, odczekałam trochę i wróciłam do domu nieco później. Znów miał zaledwie godzinę wolną, ciągle odwalał robotę. Ostrzegłam, że mogą go dopaść, bo bandzior powie o spotkaniu na Willowej. O ile to można nazwać spotkaniem… Będą mnie pytać, odmówię odpowiedzi, albo może wyznam, że owszem, znam go, ale nic wiem, gdzie się znajduje. Udzielę odpowiedzi fałszywej. Na moje oko jeszcze pełne cztery doby, powiedział, piątego dnia kończymy, potem niech mnie zgarniają, w areszcie się może wyśpię. U ojca moja noga nie postanie, matka ma inne nazwisko. I co z tego, powiedziałam, w pięć minut się dowiedzą, twój ojciec powie.

– On nie wie – odparł na to.

– Czego nie wie?

– Nie wie, jak się matka obecnie nazywa. Nie ciekawiło go to, wątpię, czy bodaj raz słyszał nazwisko jej drugiego męża.

– No to sprawdzą przez urząd stanu cywilnego.

– Niech sprawdzają. To też zajmie trochę czasu, nie? Byle do wiosny. Chciałem powiedzieć, byle do skończenia roboty, bo to są wszystkie nasze pieniądze. Szczęścia nie dają, ale cholernie ułatwiają życie. Kochana, musisz trochę zełgać, ale takie łgarstwo może nie jest karalne. Nie udałoby ci się dostać jakiej histerii? Czekaj, a może wyjedziesz…?

– Zabronili mi. Mam prosić o pozwolenie. I jutro każą mi oglądać tego bandytę.

– No to go obejrzyj, a potem wpadnij w jaki atak nerwowy, albo co. Postaraj się na przykład załamać.

Pomyślałam, że bez niego załamałabym się z całą pewnością, niczego nie symulując. Z nim natomiast odwrotnie, miał na mnie błogosławiony wpływ, życie wydawało się łatwiejsze. Powiedziałam o Filtrowej, po namyśle zaaprobował moje zamiary, rekonesans mogłam przeprowadzić, przyjaciółka babki była znakomitym pretekstem, ale z działaniem powinnam czekać na niego. Za sześć dni, powiedzmy, coś zrobimy. Jeszcze nie wiadomo co, zależy czego się dowiem.

O znalezisku postanowiłam zawiadomić ich już jutro, ale trochę później, po konfrontacji. Zorientuję się w atmosferze. Wszystkie akta hipoteczne mogę im oddać, zachowam tylko francuski tekst i ukryję go na zawsze. Pradziadek pisał własną ręką, może zwariowałam, może to jakieś maniactwo i obsesja, niech będzie, poddam się jej, chcę mieć takie rzeczy, mogę za to zrezygnować ze złota i srebra, a może nie, może i to kiedyś odzyskamy…

– Hej, a to tutaj? – spytał nagle Bartek, już wychodząc. – Było w spisie?

– Ani słowa. I mam poważne podejrzenia, że to cudze.

– O, cholera…

– No więc sam rozumiesz, że tym bardziej…

Popatrzyliśmy na siebie. Pocałowałam go, przytulił mnie, Boże drogi, jak bardzo chciałam mieć go za męża, z nim razem mieszkać, rodzić jego dzieci, ile się da, jedno za drugim…

– Rozwarł ten głupi pysk i ludzkie słowo z niego wypuścił – zakomunikował Henio triumfująco. – A co powiedział, to włos na głowie dęba staje.

Zaniechawszy osobistego śledztwa, bazowałam już tylko na Heniu. Przewidywał wprawdzie dla siebie dwa posiłki dziennie, ale bardzo liczyłam na to, że moje będą lepsze i zdołam go zwabić. W życiu nie zajmowałam się kuchnią tyle co teraz i bardzo zaczynał to sobie chwalić Janusz, zachwycony luksusami. Ostrzegłam, żeby się zbytnio nie przyzwyczajał.

Po Heniu chodziła gęś, upiekłam zatem piersi indycze, na Polnej nabywszy do nich borówki. Do deseru zabrakło mi cierpliwości, ale rolada z bitą śmietaną ciągle była w sprzedaży i ułatwiła mi egzystencję Szampana trzymaliśmy w lodówce na wszelki wypadek.

– No? – powiedział Janusz zachęcająco, przymierzając się z korkociągiem do butelki wina.

Henio zachichotał.

– Wykryło się, że on myśli, że zabił dwie osoby. Powiada, że w obronie własnej.

– Jakie, do cholery, dwie osoby?

– W Konstancinie. Był tam czwarty, zgadza się, wcale nie wspólnik, przeciwnie, konkurencja. Obcy facet. Rzucił się na biednego Dominika, więc mu przyłożył, bo co miał robić, samobójstwa nie planował.

– Heniu, opanuj się i mów po kolei. Od czego podejrzany zaczął?

– Od Kasi.

Janusz odwrócił się ku mnie.

– Masz już to żarcie? Coś trzeba zrobić, żeby on oprzytomniał. Rozniesie go za chwilę, zobacz sama.

– Już wyjmuję z piecyka – odparłam łagodząco. – Jedyne co naprawdę umiem, to upiec drób, niech mi się nie marnują talenty. Zacznijcie od śledzika.

Śledzie, rzecz jasna, były kupne, już się rozpędziłam sama je robić. Henio przystąpił do przyjemności garmażeryjnych.

– Dobra, mogę po kolei. Milczał jak świnia cały poranek, aż weszła Kasia. Trzeba było widzieć, jak na siebie popatrzyli. Kasia była twarda, tak jest, rzekła, ten właśnie osobnik rzucił się na mnie w kuchni. Głupia kurwa, rzekł na to osobnik i nagle go odblokowało, a co miałem robić, jak ona flachą waliła, panie śledczy, w dodatku pełną koniaku, kto taką rzecz wytrzyma? No i tak się zaczęło. Musiał całą sprawę przez noc przemyśleć, bo zaprezentował się w charakterze ofiary okoliczności. Najpierw go Rajczyk do złego namówił, chociaż gdzie tu złe, skoro wydłubać mieli zmarnowane dobro, przeciwdziałać marnotrawstwu to nawet czyn chwalebny. Potem zaś owszem, skusiło go, bo na ten skarb z Willowej zaczął już liczyć, a tu mu przeszło koło nosa…

– Chcesz powiedzieć, że złota się wypiera? – przerwał z zainteresowaniem Janusz.

– W żywe kamienie. Na oczy tego złota nie widział. Przyznaje, że przyszedł, ale dopiero później, jak już myśmy byli. Umówił się z Rajczykiem, że pomoże kuć ścianę, nieboszczka Najmowa miała zostać nieszkodliwie uśpiona, chociaż Rajczyk ją kołował, obiecywał dolę, tak mówił i twierdził, że czymś jej trzeba będzie gębę zapchać. Spóźnił się odrobinę, Dominik znaczy, no i cześć. Sprawę zastał zamkniętą. Z wielkim rozgoryczeniem o tym mówił, więc chyba to prawda. Co do bibliotekarza…

– Heniu, nie skacz tak po tematach, chyba Tyran pytał metodycznie?

– To później. Na początku, jak już Dominik gębę otworzył, kazał mu zwyczajnie opowiedzieć wszystko własnymi słowami. No dobrze, więc tego…

Dominik może i gębę otworzył, za to Henio ją zamknął na dobrą chwilę. Podałam indycze piersi. Dopiero w połowie potrawy jął kontynuować, już nieco spokojniej.

– Bibliotekarza znalazł Rajczyk. Skąd go wytrzasnął, Dominik nie wie, za to wie po co. Potwierdziły się przypuszczenia, miał szeroką wiedzę u kogo wuj-murarz robił, znał nazwisko pradziadka Kasi i po archiwum szukał, ale nie bardzo mu to szło, więc zaangażował fachowca. Z tego całego gadania i późniejszych odpowiedzi udało nam się wydedukować, że wcale nic Rajczyk Dominika do współpracy ciągnął, tylko wręcz odwrotnie, Dominik się pchał, a Rajczyk ukrywał, ile się dało. Dominik nos wszędzie wtykał. Żeby w ogóle tego bibliotekarza na oczy zobaczyć, musiał za Rajczykiem pochodzić Potem niejako przejął sprawę, bibliotekarz już miał liczne informacje, sam odgadł, że Dominik wybiera się do Konstancina i jakoś mu się to nie spodobało. W Konstancinie zaś nastąpiły wydarzenia okropne, nader dla Dominika pechowe. Najpierw pojawił się tam jakiś obcy gość, ściśle biorąc, Dominik zastał go na miejscu, rujnował ścianę i zaczynał zrywać podłogę, więc bez wątpienia przyszedł w celach rabunkowych, Dominik chciał mu przeszkodzić delikatnie, osiągnąć może porozumienie, on zaś się rzucił. Mord miał w oczach, więc nieszczęśliwy i przestraszony Dominik rąbnął go w obronie własnej. Następnie, skoro tamten już zaczął, wykończył robotę i w trakcie przyleciał bibliotekarz. Razem popracowali, a potem wyszło szydło z worka. Może go Rajczyk chciwością zaraził, bo jak odnaleźli torbę, bibliotekarz też się rzucił na Dominika, chcąc mu tę torbę odebrać, i też go Dominik rąbnął w obronie własnej. Na pytanie, jak mógł się rzucić tyłem, bo dostał w tył głowy, Dominik odparł, że nic podobnego, rzucał się przodem, a jak Dominik zaczął się bronić, odskoczył do tyłu, potknął się i tak nieszczęśliwie się przewrócił. Walnął łbem w cegłę i możliwe, że mu zaszkodziło. Zostawił obu napastników i uciekł w wielkich nerwach, pełen obaw, że wszystko będzie na niego.