Procedurę tę obmyśliłam pomiędzy trzecim piętrem a parterem. Wyobrażenie było tak silne, że nie wytrzymałam, postanowiłam sprawdzić jej sens.
Zapomniawszy kompletnie, że sama spowodowałam wizytę władz u Joli i lada chwila pojawi się tu ktoś z policji, zawróciłam na parterze i ponownie wsiadłam do windy. Przycisnęłam najwyższy guzik.
Ze wzruszeniem stwierdziłam, że budynek nie tylko ma strych, ale na ten strych dojeżdża winda. Miało to swoje uzasadnienie, strych zawierał w sobie suszarnię, osoba z tobołem upranej bielizny mogła wygodnie dojechać, a nie z wysiłkiem wlec się po schodach. Przyzwoicie i humanitarnie. W dodatku wcale nie było tam ciemno, świetliki w dachu rozjaśniały wszystkie pomieszczenia.
Rozejrzałam się w skupieniu. Z jednej strony były drzwi, pozbawione jakiegokolwiek zamknięcia, w drugą stronę biegł w dal całkowicie otwarty korytarz. Zajrzałam najpierw za drzwi.
Rozległe pomieszczenie mogło być suszarnią, chociaż z całą pewnością nie umieściłabym tu świeżo upranej bielizny. Kurz leżał tysiącletni, wąska drabinka w niezłym stanie prowadziła do wyłazu na dach. Myśl o przywiązaniu zdobyczy do komina błysnęła mi natychmiast, ale tej możliwości już nie sprawdzałam. Ostrożnie przeszłam w głąb tego poddasza.
Ludzie tu bywali niewątpliwie. Żadna żywa istota, poza człowiekiem, nie użytkuje i nie zostawia po sobie pustych butelek, petów, pogniecionych opakowań papierosów i tym podobnych szczątków. Wszędzie poniewierały się jakieś szmaty, rupiecie, wspomnienia po starych meblach, rozsypana balia i dziurawa miednica. Wielki stos rozwalonej makulatury w kącie. Może umieściłabym tobołek za tym stosem…? Albo nie, może lepiej pod połamanymi deskami, które niegdyś stanowiły komodę. Albo w ogóle byle gdzie w kącie, do którego, sądząc ze śladów na kurzu, nikt się od lat nie zbliżał.
Kiwnęłam głową do samej siebie, bo rzecz okazała się w pełni wykonalna. Mogłam ukraść złoto i wyjść bez niego, strych nadawał się na chwilową kryjówkę. Na wszelki wypadek postanowiłam obejrzeć jeszcze i drugą stronę, ów korytarz wiodący na koniec budynku.
Ruszyłam nim powoli. Ujrzałam dwoje zamkniętych drzwi, jedne na kłódkę, drugie na klucz. Spróbowałam, nie dały się otworzyć. Następne drzwi, nie dość że otwarte, to jeszcze w połowie oberwane z zawiasów. Zajrzałam za nie.
I w tym momencie coś nagle szurnęło gdzieś przede mną. Coś zatrzeszczało. Zamarłam.
Zanim jeszcze serce przestało mi łomotać, pomyślałam, że może kot, może szczury. Na szczęście nie boję się ani kotów, ani szczurów, nic we mnie nie zapragnęło ucieczki. Odczekałam chwilę. To coś zatrzeszczało jakby dalej, w następnym pomieszczeniu. Z tego pierwszego prowadziły do niego drzwi, ściśle biorąc, sam otwór drzwiowy, bez skrzydła, zatrzeszczało za nim.
Poruszyłam się, odetchnęłam, ostrożnie podeszłam do otworu i wystawiłam głowę. Nic mnie w tę głowę nie walnęło, z opóźnieniem przyszło mi na myśl, że mogło walnąć i może nawet powinno. Znów pomieszczenie strychowe, można powiedzieć pokój na poddaszu, jakieś stare legowisko w kącie, trochę zdewastowanych mebli. Nie do uwierzenia, że to wszystko razem przez tyle lat nie zostało zaadaptowane na jakąś pracownię, nadawało się doskonale. Postąpiłam krok dalej.
Teraz zaskrzypiało na korytarzu. Zamarłam ponownie i zawahałam się. Przypomniałam sobie, że korytarz ma podłogę z desek, skrzypnięcie brzmiało typowo. To już nie kot i nie szczury…
Ktoś pętał się po tym strychu równocześnie ze mną, możliwe, że któryś z nielegalnych sublokatorów, siejących za sobą flaszki po wódce. W błysku natchnienia postanowiłam udawać lokatora legalnego, niech tamten się boi, a nie ja. Poza tym obejrzałam co trzeba i nie mam tu już nic do roboty…
Cofnęłam się i stanowczym krokiem, bez żadnych ostrożności, skrzypiąc tą podłogą niemiłosiernie, przeszłam z powrotem na korytarz. Spojrzałam w prawo. Na samym końcu, już blisko windy, mignęła mi ludzka postać, szczupła, w spodniach, dziewczyna albo chłopak, żaden zbój Madej, nic zwalistego, zręczna, błyskawicznie uciekająca sylwetka. Ruszyłam za nią, nie wiadomo po co.
Kiedy dotarłam do windy, sylwetka zbiegała już po schodach piętro niżej. Winda jechała właśnie do góry, jak na zamówienie. Zawahałam się, lecieć piechotą na dół w pogoni za tajemniczą postacią, to do niczego, na obcasach jej nie dogonię, a windą…? Przycisnę parter, a postać przeczeka mój zjazd na byle którym piętrze i wróci na górę. Nie mam szans i nawet próbować nie warto.
Zanim dojechałam do parteru, przyszły mi do głowy kolejne dwa pomysły, jakoś ta winda sprzyjała pracy myślowej. Jeśli zadołowałam złoto na strychu, jeśli moje mieszkanie zostało już przeszukane, teraz może przyszłam zabrać łup i wracam obarczona ciężarem. Nie mam ciężaru, powinni mnie obejrzeć liczni świadkowie, żeby nie zalęgły się następne podejrzenia, powinnam wyjść stąd w towarzystwie obcej osoby, powinnam się pokazać policji, która zapewne urzęduje już u Joli Rybińskiej… Równocześnie szczupła sylwetka skojarzyła mi się z uzyskaną przed paroma minutami informacją; Jola widziała pod drzwiami szczupłego osobnika, może to on się pętał po strychu, może jednak należało go dogonić…
Pełna wahań wyszłam z windy na parterze i jedno z moich życzeń zostało zaspokojone. Natknęłam się na Henia, który właśnie przybył przesłuchać Jolę. Ucieszyłam się, kazałam popatrzeć na mnie porządnie i z uwagą, nie wyjawiając przyczyny tych oględzin. Henio spełnił rozkaz z lekkim roztargnieniem i powiedział, że się śpieszy do Joli. Zaraz potem rozstaliśmy się, wyszłam na ulicę, a on pojechał na górę.
Na chodniku przed domem zatrzymałam się, bo świadectwo Henia wydało mi się nagle niewystarczające. Zna mnie prywatnie, skąd mam wiedzieć, czy Tyrański mu uwierzy? Potrzebny byłby jeszcze ktoś obcy. Obejrzałam się na drzwi i w tym momencie na ulicę wybiegła dziewczyna w spódniczce mini, w wyjątkowo zgrabnych czółenkach, z jakimś pakunkiem pod pachą. Zdążyłam zauważyć jej urodę, po czym gwałtownie zaintrygował mnie pakunek, który wyglądał tobołkowato. Na tobołki byłam właśnie uczulona.
Nie uginała się pod nim i nie stękała w pocie czoła, przeciwnie, jej pakunek wydawał się lekki. Przyciskała go do siebie łokciem, niemożliwe, żeby zdołała w ten sposób utrzymać ciężar dwudziestu kilo. Zniecierpliwiłam się nagle, machnęłam ręką na podejrzenia Tyrana, chce się mnie czepiać, niech mu będzie, ruszyłam przez jezdnię do samochodu. Dziewczyna poszła szybkim krokiem ku Puławskiej i znikła mi z oczu.
Z kolejnym donosem Henio przybył dopiero po dziewiątej wieczorem. Nie do mnie, rzecz jasna, tylko do Janusza, gdzie akurat byłam obecna.
– Już po sekcji – oznajmił, wzdychając. – Zrobili piorunem. Duża polka i jakoś dziwnie wyszło. Wiemy, od czego umarł ten Rajczyk.
– No? – spytaliśmy obydwoje równocześnie. Henio znów westchnął, wzruszył ramionami i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał ochotę splunąć, w czym przeszkodziło mu dobre wychowanie.
– Muchomory.
– Co?
– Muchomory. Takie grzyby.
– Zeżarł? – zdumiał się Janusz i mimo woli rzucił okiem na słoik marynowanych pieczarek, które właśnie postawił na stole, bo spodziewając się wizyty, czekaliśmy z kolacją.
– Właściwie zeżarł. To znaczy, przyjął doustnie, najprawdopodobniej bezwiednie i w postaci płynnej.
– Mógłbyś mówić jak człowiek?
– Kiedy mi głupio. Ktoś go chyba otruł, może denatka, a może ta jakaś inna baba. Bardzo silny wyciąg z muchomorów, ekstrakt można powiedzieć, znajdował się w jednej zakorkowanej butelce, w jednym rondelku na kuchni, w jednej filiżance po kawie, w dzbanku i w nieboszczyku. Denatka tej kawy nie piła, w drugiej filiżance były ziółka. Zaparzona szałwia z miętą i z rumiankiem.
– A w koniaku?
– Z koniakiem jeszcze głupiej. We flaszce czysty jak łza. A w jednym pełnym kieliszku z luminalem. A może to coś trochę innego, w każdym razie środek usypiający.
– I kto ten środek wypił?
– Nikt.
Trochę ta informacja wydała nam się ogłuszająca. Zażądaliśmy wniosków, żeby je skonfrontować z własnymi. Henio usiadł przy stole, wygrzebał sobie widelcem jedną pieczarkę, obejrzał ją z powątpiewaniem i zjadł. Wygrzebałam sobie drugą i też zjadłam, żeby go uspokoić. Chyba uczyniłam słusznie, bo patrzył mi w zęby dość podejrzliwie.
– Ten straszny gówniarz znów miał rację – rzekł z niechęcią. – Czepiał się kuchni i czepiał. Odtworzyliśmy w pewnym stopniu sytuację i musiało to wyglądać następująco: przyszedł Rajczyk z flachą, razem siedzieli przy stole w pokoju i pili koniak; kawę i ziółka. Przedtem oczywiście ktoś musiał tę kawę zaparzyć i doprawić muchomorem, prawdopodobnie denatka, bo na dzbanku i rondelku odciski palców tylko jej. Na butelce także drugiej osoby, dość stare i przykurzone. Kto komu doprawił koniak, nie ma sposobu odgadnąć, bo kieliszki mieli w ręku oboje, i on trzymał ten z luminalem, i ona. Po muchomorze złapali babę od razu na stół i w pierwszej kolejności załatwili treść żołądka. Zauważyła może, że coś jej wrzuca i tego drugiego kieliszka koniaku już nie tknęła. Następnie sprzątnęła ze stołu, nie wszystko razem, bo nie używała tacy, wyniosła część naczyń do kuchni, niczego nie zdążyła umyć, zapewne zawróciła do pokoju po resztę i wtedy on jej przyłożył w progu młotkiem. Odniósł do kuchni butelkę z resztą koniaku, jej odcisków palców na tej butelce nie ma. Cukiernica została na stole.
– Żeby się dostać do kuchni, musiał przez nią przełazić – zauważyłam z niesmakiem.
– Musiał – przyświadczył Henio. – Przelazł takim jednym dużym krokiem i z powrotem tak samo. Po czym od razu zabrał się do roboty. Ona nie zginęła na miejscu, żyła jeszcze z tą rozbitą głową co najmniej pół godziny, jego zaś muchomor rąbnął w momencie, kiedy się podniósł ze skarbem w objęciach. Przedtem tę szkatułkę otworzył, klęczał przy tym na tej kupie gruzu, do otwierania użył takiego malutkiego wytryszka, zapewne obejrzał zawartość, przymknął wieko, wstał i padł. Wieko się otworzyło i zawartość wyleciała.