Выбрать главу

Dan wierzył w spisy. Miał spisy zawartości szuflad, kredensów i szaf w domu, gdzie popełniono morderstwa, spis tytułów książek na półkach w pokoju dziennym, listę numerów telefonicznych z bloczka obok telefonu w gabinecie McCaffreya. Miał również nazwiska – każde nazwisko z każdego skrawka papieru znajdującego się w tym domu. Aż do zamknięcia sprawy zamierzał nosić te spisy przy sobie, wyjmować je i odczytywać ponownie w wolnych chwilach – przy lunchu, w ubikacji, w łóżku przed zgaszeniem światła – i szturchać swoją podświadomość w nadziei, że dozna przełomowego olśnienia albo wykryje znaczące powiązania.

Stanley Holbein, stary przyjaciel i były partner z wydziału rabunków i zabójstw, kiedyś narobił wstydu Danowi na wydziałowym przyjęciu gwiazdkowym, opowiadając długą, prześmieszną (i apokryficzną) historię, jak to obejrzał niektóre najbardziej prywatne spisy Dana, między innymi rejestry wszystkich zjedzonych posiłków i wszystkich wypróżnień, począwszy od dziewiątego roku życia. Dan, który stał i słuchał ubawiony, chociaż z czerwoną twarzą i rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie marynarki, w końcu chciał na niby udusić Stanleya. Lecz kiedy wyszarpnął ręce z kieszeni, żeby chwycić przyjaciela za gardło, niechcący wyciągnął również pół tuzina spisów, które sfrunęły na podłogę, wywołując huraganowy śmiech wszystkich obecnych i zmuszając go do pospiesznego odwrotu.

Teraz szybko przejrzał najnowsze spisy z niejasną nadzieją, że coś wyskoczy z tych notatek jak diabełek z pudełka. Nic nie wyskoczyło. Zaczął od początku, czytając powoli.

Tytuły książek nic mu nie mówiły. Kolekcja stanowiła dziwaczną mieszaninę psychologii, medycyny, nauk ścisłych oraz okultyzmu. Dlaczego lekarz, naukowiec, interesował się jasnowidzeniem, siłami psychicznymi i innymi paranormalnymi zjawiskami?

Spojrzał na listę nazwisk. Nie rozpoznał ani jednego.

Czując coraz większą kwaśność w żołądku, wrócił do fotografii zwłok. Przez czternaście lat służby w policji, a przedtem cztery lata w wojsku, widział sporo nieboszczyków. Lecz te trupy nie przypominały nic znanego. Widywał ludzi, którzy nadepnęli na minę przeciwpiechotną, a jednak ich ciała były w lepszym stanie.

Zabójców – na pewno było ich kilku – cechowała niezwykła siła lub zwierzęca furia, albo jedno i drugie. Ofiary bito długo po śmierci, tłuczono je na miazgę. Jaki człowiek mógł zabijać z tak niepohamowaną złością i okrucieństwem? Jaka maniakalna nienawiść mogła do tego doprowadzić?

Zanim Dan naprawdę skupił się na tych pytaniach, przerwał mu odgłos zbliżających się kroków.

Ross Mondale przystanął przy biurku Dana. Kapitan wydziału był krępym mężczyzną średniego wzrostu, z potężnym torsem. Jak zwykle wszystko w nim było brązowe: brązowe włosy, gęste brązowe brwi, czujnie przymrużone piwne oczy, czekoladowy garnitur, beżowa koszula, ciemnobrązowy krawat, brązowe buty. Nosił ciężki sygnet z jaskrawym rubinem, jedyną plamkę koloru w całej jego osobie.

Woźny wyszedł. Zostali sami w wielkim pomieszczeniu.

– Ciągle tu jesteś? – zagadnął Mondale.

– Nie. To tylko taka kartonowa atrapa. Naprawdę jestem w sraczu i wstrzykuję sobie heroinę.

Mondale nie uśmiechnął się.

– Myślałem, że już wróciłeś do centrali.

– Przydzielili mnie do East Valley. Tutejszy smog ma wyjątkowo apetyczny zapach.

Mondale spiorunował go wzrokiem.

– Cholera z tymi cięciami funduszów. Dawniej, jak ktoś poszedł na urlop albo na chorobowe, miałem mnóstwo innych na zastępstwo. Teraz musimy ściągać ludzi z innych wydziałów lub pożyczać własnych, kiedy mamy wolne siły, czyli właściwie nigdy. Zawracanie głowy.

Dan wiedział, że Mondale nie narzekałby tak bardzo na wypożyczanie personelu, gdyby wypożyczono mu kogoś innego. Nie lubił Dana. Z wzajemnością.

Razem byli w akademii policyjnej, a później wyznaczono im wspólny wóz patrolowy. Haldane wystąpił o zmianę partnera, bez rezultatu. Wreszcie spotkanie z szaleńcem, kula w piersiach i pobyt w szpitalu załatwiły Danowi to, czego nie osiągnął drogą urzędową: kiedy wrócił do pracy, dostał nowego, godnego zaufania partnera. Dan był urodzonym gliną operacyjnym; lubił pracować na ulicy, gdzie coś się działo. Mondale natomiast wolał siedzieć w biurze; był stworzony do prowadzenia public relations, podobnie jak Icchak Perlmann był stworzony do gry na skrzypcach. Mistrz obłudy, pochlebstwa i wazeliniarstwa, posiadał niesamowitą zdolność wyczuwania nadchodzących zmian w hierarchii wydziałowej władzy, podlizywał się tym przełożonym, którzy mogli najbardziej mu pomóc, porzucał byłych sprzymierzeńców, kiedy tracili wpływy. Wiedział, jak zamydlić oczy politykom i reporterom. Dzięki tym talentom awansował szybciej niż Dan. Plotka głosiła, że burmistrz umieścił Rossa Mondale’a wysoko na liście kandydatów na stanowisko szefa policji.

Lecz chociaż taki miły dla wszystkich innych, Mondale nie znajdował żadnych pochwalnych czy pochlebnych słów dla Dana.

– Masz plamę z jedzenia na koszuli, Haldane.

Dan spuścił wzrok i zobaczył rdzawą plamkę wielkości dziesięciocentówki.

– Chili dog – wyjaśnił.

– Wiesz, Haldane, że każdy z nas reprezentuje cały departament. Naszą powinnością… naszym obowiązkiem jest dbanie o przyzwoity wygląd.

– Słusznie. Nigdy więcej nie zjem chili doga, dopóki nie umrę i nie pójdę do nieba. Odtąd tylko kawior i croissanty, ślubuję uroczyście. Plamy w najlepszym gatunku.

– Zawsze tak się wymądrzasz przy przełożonych?

– Skąd. Tylko przy tobie.

– Mało mnie to obchodzi.

– Tak podejrzewałem – przyznał Dan.

– Wiesz, nie będę wiecznie znosił twojego chamstwa tylko dlatego, że razem byliśmy w akademii.

Mondale tolerował obraźliwe zachowanie Dana bynajmniej nie z powodu nostalgii, o czym obaj doskonale wiedzieli. Tak naprawdę Dan wiedział o Mondale’u coś, co zniszczyłoby karierę kapitana, gdyby wyszło na jaw, co zaszło, kiedy obaj byli drugorocznymi patrolowcami; ważna mlormacja, która wprawiłaby w szał radości każdego szantażystę. Oczywiście nigdy nie użyłby tej informacji przeciwko Mondale’owi. Chociaż nie znosił go z całego serca, nie potrafił zmusić się do szantażu.

Natomiast gdyby role się odwróciły, Mondale nie miałby żadnych skrupułów, jeśli chodzi o szantaż czy zemstę. Uporczywe milczenie Dana niepokoiło kapitana, zbijało go z tropu, prowokowało do zawoalowanych pogróżek przy każdym spotkaniu.

– Sprecyzujmy – zaproponował Dan. – Dokładnie jak długo będziesz znosił moje chamstwo?

– Niedługo, dzięki Bogu. Nie będę musiał. Wracasz do centrali po tej zmianie – oznajmił Mondale. Uśmiechnął się.

Dan przeniósł cały ciężar ciała na nienaoliwione sprężynujące oparcie krzesła biurowego, które zaprotestowało skrzypieniem, i założył ręce za głowę.

– Żałuję, że muszę cię rozczarować. Zostanę tutaj przez jakiś czas. Wczoraj w nocy wykryłem morderstwo. Teraz to moja sprawa. Myślę, że trochę nad tym popracuję.

Uśmiech kapitana roztopił się niczym lody na gorącej patelni.

– Chodzi ci o potrójne sto osiemdziesiąt siedem w Studio City?

– Aha, teraz rozumiem, dlaczego zjawiłeś się w biurze tak wcześnie. Usłyszałeś o tym. Dwaj dość znani psycholodzy załatwieni w tajemniczych okolicznościach, więc liczysz na duże zainteresowanie mediów. Jak ty to wyłapujesz tak szybko, Ross? Sypiasz z policyjnym odbiornikiem pod poduszką?

Ignorując pytanie, Mondale przysiadł na krawędzi biurka i zapytał:

– Jakieś tropy?

– Nic. Ale mam zdjęcia ofiar.

Zauważył z satysfakcją, że cała krew odpłynęła z twarzy Mondale’a, kiedy zobaczył zmasakrowane ciała na fotografiach. Kapitan nawet nie przejrzał wszystkich.