– Wygląda na włamanie, które wymknęło się spod kontroli – powiedział.
– Wcale tak nie wygląda. Wszystkie trzy ofiary miały przy sobie pieniądze. W domu było sporo gotówki. Nic nie ukradziono.
– No – rzucił Mondale obronnym tonem – nie wiedziałem o tym.
– Ale powinieneś wiedzieć, że włamywacze zabijają tylko wtedy, kiedy nie mają wyjścia, czysto i szybko. Nie w ten sposób.
– Zawsze są wyjątki – oznajmił pompatycznie Mondale. – Nawet babcie czasami rabują banki.
Dan parsknął śmiechem.
– To prawda – upierał się Mondale.
– Jesteś wspaniały, Ross.
– Ale to prawda.
– Nie moja babcia.
– Nie mówiłem, że twoja babcia.
– Więc mówisz, że twoja babcia rabuje banki, Ross?
– Czyjaś cholerna babcia rabuje, możesz się założyć.
– Znasz bukmachera, który przyjmuje zakłady, czy jakaś babcia obrabuje bank? Jeżeli szansę są uczciwe, postawię u niego sto dolców.
Mondale wstał. Sięgnął jedną ręką do krawata, poprawił węzeł.
– Nie chcę, żebyś tu dłużej pracował, ty skurwysynu.
– Przypomnij sobie tę starą piosenkę Rolling Stonesów, Ross. Nie będziesz miał tej satysfakcji.
– Mogę wykopać twój tyłek z powrotem do centrali.
– Nie możesz, jeśli nie wykopiesz reszty mnie, a reszta mnie zamierza tutaj zostać przez jakiś czas.
Twarz Mondale’a pociemniała. Zaciśnięte wargi zbladły. Wyglądał jak ktoś doprowadzony do ostateczności.
Zanim kapitan zdążył wykonać jakiś nierozważny gest, Dan podjął:
– Słuchaj, nie możesz mnie odsunąć od sprawy, która była moja od początku, jeśli nie chcesz się wpakować. Znasz przepisy. Ale nie chcę się z tobą wykłócać. Tylko traciłbym nerwy. Więc zawrzyjmy rozejm, hę? Będę ci schodził z drogi, będę grzecznym chłopcem, a ty przestaniesz się czepiać.
Mondale nie odpowiedział. Oddychał ciężko i widocznie wolał się nie odzywać.
– Nie przepadamy za sobą nawzajem, ale to nie powód, żebyśmy nie mogli razem pracować – ciągnął Dan najbardziej pojednawczym tonem, na jaki mógł się zdobyć wobec Mondale’a.
– Dlaczego nie chcesz wypuścić z rąk tej sprawy?
– Wygląda interesująco. Zabójstwa na ogół są nudne. Mąż zabija kochanka żony. Jakiś psychol zabija kilka kobiet, bo przypominają mu matkę. Jeden handlarz prochów wykańcza drugiego handlarza prochów. Widziałem to setki razy. Już mi się przejadło. To jest inne, tak myślę. Dlatego nie chcę tego wypuścić. Wszyscy potrzebujemy odmiany w życiu, Ross. Właśnie dlatego nie powinieneś zawsze nosić brązowych garniturów.
Mondale zignorował przytyk.
– Myślisz, że tym razem mamy coś ważnego?
– Trzy morderstwa… dla ciebie to nie jest ważne?
– Chodziło mi o coś naprawdę dużego – rzucił niecierpliwie Mondale. – Jak rodzina Mansona albo Dusiciel z Hillside, coś w tym rodzaju.
– Możliwe. Zależy, jak się rozwinie. Ale podejrzewam, że to będzie taka historia, która zwiększa nakłady gazet i podnosi oglądalność telewizji.
Mondale zamyślił się nad tym, jego spojrzenie straciło ostrość.
– Nalegam na jedno – oświadczył Dan. Pochylił się, oparł ręce na biurku i przybrał poważny wyraz twarzy. – Jeśli mam kierować tą sprawą, nie chcę tracić czasu na wywiady i rozmowy z reporterami. Musisz trzymać tych drani ode mnie z dala. Niech sobie filmują plamy krwi do woli, żeby zdobyć materiał do poobiednich audycji, ale trzymaj ich z daleka. Nie radzę sobie z nimi.
Spojrzenie Mondale’a ponownie się wyostrzyło.
– Umm… tak, jasne, żaden problem. Prasa bywa cholernie upierdliwa. – Dla Mondale’a kamery i publiczność stanowiły nektar bogów, był uszczęśliwiony samą perspektywą, że znajdzie się w centrum uwagi mediów. – Zostaw ich mnie.
– Świetnie – mruknął Dan.
– I składasz raporty tylko mnie, nikomu innemu.
– Jasne.
– Codziennie, co do minuty.
– Jak sobie życzysz.
Mondale popatrzył na niego z niedowierzaniem, ale nie podejmował dyskusji. Każdy lubi sobie pomarzyć. Nawet Ross Mondale.
– Skoro tak ci brakuje ludzi i w ogóle – rzucił Haldane – pewnie masz dużo pracy?
Kapitan ruszył w stronę własnego gabinetu. Po kilku krokach zatrzymał się, obejrzał i powiedział:
– Na razie mamy dwóch zamordowanych dość prominentnych psychologów, a prominenci zazwyczaj znają innych prominentów. Więc pewnie będziesz się obracał w innych kręgach niż wtedy, kiedy ktoś załatwi handlarza prochów. Poza tym, jeżeli z tego wyjdzie gorąca sprawa i przyciągnie uwagę prasy, ty i ja pewnie spotkamy się z szefem policji, z członkami komisji, może nawet z burmistrzem.
– Więc?
– Więc nie nadepnij nikomu na odcisk.
– Och, nie martw się, Ross, mogę nawet tańczyć z tymi facetami.
Mondale potrząsnął głową.
– Chryste.
Dan patrzył, jak kapitan odchodzi. Potem wrócił do swoich spisów.
8
„ Niebo pojaśniało od czerni do mrocznej szarości. Świt jeszcze nie wypełznął z nory, ale podkradał się coraz bliżej i za dziesięć czy piętnaście minut miał wdrapać się na górzysty horyzont.
Publiczny parking szpitala Valley Medical był prawie pusty, szachownica cieni i chaotycznie rozmieszczonych plam jadowicie żółtego światła lamp sodowych.
Siedząc za kierownicą swojego volvo, Ned Rink niechętnie oglądał koniec nocy. Był nocnym stworzeniem, raczej sową niż skowronkiem. Nie potrafił jasno myśleć ani sprawnie funkcjonować aż do popołudnia, a nabierał tempa dopiero po północy. Preferencje te niewątpliwie miał zakodowane w genach, jako dziedzictwo po matce. Osobisty zegar biologiczny Neda nie był zsynchronizowany z zegarami większości ludzi.
Lecz nocny tryb życia stanowił również kwestię wyboru: Ned czuł się bardziej swojsko w ciemności. Był brzydki i wiedział o tym. W blasku dnia wolał schodzić ludziom z oczu, wierzył jednak, że noc łagodzi i częściowo ukrywa jego brzydotę. Zbyt wąskie i cofnięte czoło sugerowało niewielką inteligencję, chociaż w rzeczywistości bynajmniej nie był głupi. Małe oczy osadzone zbyt blisko siebie, krogulczy nos i grubo ciosane rysy dopełniały obrazu twarzy. Miał pięć stóp siedem cali, przy szerokich ramionach, długich rękach i baryłkowatej klatce piersiowej, nieproporcjonalnej do wzrostu.
W dzieciństwie musiał znosić okrutne drwiny rówieśników, którzy przezywali go małpą. Szyderstwa i prześladowania tak go wykończyły psychicznie, że dorobił się wrzodu, zanim skończył trzynaście lat. Obecnie Ned Rink nikomu nie pozwalał się gnębić. Obecnie, jeśli ktoś dał mu się we znaki, Ned po prostu zabijał dręczyciela, rozwalał mu łeb bez wahania i bez żadnych skrupułów. Wspaniały sposób na rozładowanie stresu: Ned już dawno wyleczył się z wrzodów.
Podniósł czarną aktówkę z drugiego fotela. Zawierała biały laboratoryjny kitel, biały szpitalny ręcznik, stetoskop oraz półautomatyczny walther 45 wyposażony w tłumik, załadowany kulami o wydrążonych czubkach i teflonowych powłokach, które gwarantowały przebicie nawet kuloodpornej kamizelki. Nie musiał otwierać aktówki, żeby sprawdzić zawartość; sam ją spakował przed niecałą godziną.
Zamierzał wejść do szpitala, pójść prosto do publicznej toalety w westybulu, zrzucić płaszcz nieprzemakalny, nałożyć biały fartuch, owinąć pistolet ręcznikiem i pomaszerować prosto do pokoju 256, gdzie umieszczono dziewczynkę. Uprzedzono go, że może się natknąć na policyjnego ochroniarza. W porządku. Poradzi sobie. Poda się za lekarza, wymyśli jakiś pretekst, żeby zwabić gliniarza do pokoju dziewczynki, gdzie pielęgniarki go nie zobaczą, potem zastrzeli tego palanta i dziewczynkę. Później coup de grace: kula w ucho dla każdego, żeby się upewnić, że nie żyją. Po wykonaniu zadania Rink natychmiast wyjdzie, wróci do publicznej toalety, zabierze płaszcz nieprzemakalny i aktówkę, po czym wyniesie się ze szpitala.