Plan był łatwy i nieskomplikowany. Nie zawierał praktycznie żadnych ryzykownych elementów.
Zanim Rink otworzył drzwi i wysiadł z volvo, rozejrzał się dokładnie po parkingu, żeby sprawdzić, czy nikt go nie obserwuje. Chociaż burza minęła i deszcz przestał padać pół godziny wcześniej, pasma lekkiej mgiełki wirowały leniwie w podmuchach łagodnej bryzy i przemieszczały się, tworząc zmienne wzory, przesłaniając niektóre przedmioty, zniekształcając inne. Każde zagłębienie w makadamowej nawierzchni wypełniała deszczówka, liczne kałuże marszczyły się od wiatru i odbijały żółte światło lamp sodowych.
Oprócz dryfującej mgły wszystko trwało w absolutnym bezruchu.
Rink uznał, że nikt go nie śledzi.
Na wschodzie czarnoszare niebo przybrało blady, opalizujący, różowawo – błękitny odcień. Pierwszy leciutki przebłysk promiennej twarzy świtu. Za godzinę dzienna krzątanina zastąpi spokojną nocną rutynę szpitala. Czas ruszać.
Niecierpliwie czekał na rozpoczęcie pracy. Zapowiadała się interesująco. Jeszcze nigdy nie zabił dziecka.
9
Dziewczynka obudziła się w samotności. Usiadła na łóżku, próbując krzyczeć. Usta miała otwarte szeroko, mięśnie szyi napięte, naczynia krwionośne w gardle i na skroniach pulsowały od wysiłku, który jednak okazał się daremny.
Siedziała tak przez pół minuty, zaciskając w małych piąstkach przepocone prześcieradło. Wytrzeszczała oczy. Nie patrzyła ani nie reagowała na nic w pokoju. Groza czaiła się poza tymi ścianami.
Na chwilę jej spojrzenie nabrało wyrazu. Przestała ignorować szpitalny pokój. Po raz pierwszy zobaczyła, że jest sama. Przypomniała sobie, kim jest. Rozpaczliwie zapragnęła towarzystwa, czyjegoś wsparcia, bliskości, pociechy.
– Halo? – szepnęła. – K – kto? Kto? Mamo?
Gdyby ktoś przy niej był, może przyciągnąłby jej uwagę tak skutecznie, że przestałaby myśleć o rzeczach, które ją przerażały. Sama jednak nie potrafiła wyrwać się ze szponów koszmaru. Jej oczy znowu się zaszkliły, wzrok powędrował do innego wymiaru.
Wreszcie z rozpaczliwym, bezsłownym jękiem dziewczynka przerzuciła nogi przez poręcz i wstała z łóżka. Chwiejnie zrobiła kilka kroków. Upadła na kolana. Dysząc ciężko, rzężąc w panice, wpełzła w najciemniejszy kąt pokoju, obok nieposłanego łóżka, do rogu, gdzie przyjazny cień ofiarował schronienie. Przywarła plecami do ściany i podciągnęła kolana. Szpitalna koszula podwinęła się jej na biodrach. Dziewczynka objęła ramionami chude nogi i zwinęła się w ciasną kulkę.
Pozostała w tej pozycji ledwie przez minutę, potem zaczęła skomleć i kwilić jak przestraszone zwierzątko. Uniosła ręce i zakryła twarz, żeby odepchnąć ohydną wizję.
– Nie, proszę, proszę, proszę.
Dysząc szybko i płytko, z narastającą paniką, opuściła dłonie i zacisnęła je w pięści. Uderzyła się w pierś, mocno, mocniej.
– Nie, nie, nie – powtarzała.
Biła dostatecznie mocno, żeby zrobić sobie krzywdę, ale nie czuła ciosów.
– Drzwi – szepnęła. – Drzwi… drzwi…
Nie przerażały jej drzwi pokoju szpitalnego ani drugie, prowadzące do łazienki. Nie patrzyła na żadne z nich. Ledwie zauważała otoczenie, ponieważ skupiła się na rzeczach, których nie mógł zobaczyć nikt inny z żadnego miejsca w pokoju.
Uniosła dłonie i wyciągnęła przed siebie, jakby napierała na niewidzialne drzwi, rozpaczliwie przytrzymywała je zamknięte.
– Nie.
Wątłe mięśnie jej drobnych ramion nabrzmiały, a potem łokcie ugięły się, jakby niewidoczne drzwi rzeczywiście napierały na nią i uchylały się wbrew jej protestom. Jakby coś wielkiego pchało nieustępliwie z drugiej strony. Coś nieludzko, niewyobrażalnie silnego.
Nagle ze zdławionym okrzykiem wyczołgała się z mrocznego kąta. Wpełzła pod wolne łóżko. Bezpieczna. Albo nie. Nigdzie nie było bezpiecznie. Skuliła się w pozycji embrionalnej i znieruchomiała, mamrotała i beznadziejnie usiłowała schować się przed stworem zza drzwi.
– Drzwi – powiedziała. – Drzwi… drzwi do grudnia.
Z rękami skrzyżowanymi na piersi, wbijając mocno paznokcie we własne kościste ramiona, zaczęła cicho płakać.
– Ratunku, ratunku – powtarzała, ale szept nie docierał do holu, gdzie mogły go usłyszeć pielęgniarki.
Gdyby ktoś odpowiedział na jej wołanie, Melanie mogła uczepić się go ze strachu, niezdolna zrzucić skorupy autyzmu, która osłaniała ją przed nieznośnie okrutnym światem. Niemniej nawet taki kontakt z innym człowiekiem, kiedy go potrzebowała, stanowiłby pierwszy mały krok w stronę uzdrowienia. Lecz w najlepszej wierze zostawiono ją samą, żeby odpoczęła, więc jej błaganie o pomoc i pociechę nie doczekało się odpowiedzi.
Zadygotała.
– Pomóżcie mi. One się otwierają. One się… otwarły. Ostatnie słowo rozpłynęło się w niskim jęku czystej rozpaczy. Udręka Melanie dosięgła szczytu.
Stopniowo jej oddech uspokoił się, uregulował, powrócił do normy. Łkania ucichły.
Leżała spokojnie, w idealnym bezruchu, jakby głęboko uśpiona. Lecz w ciemności pod łóżkiem oczy miała wciąż szeroko otwarte, pełne grozy i bólu.
10
Laura wróciła do domu tuż przed świtem i zaparzyła dzbanek mocnej kawy. Zaniosła kubek do gościnnej sypialni i popijała gorący napój, kiedy ścierała kurze, słała łóżko i przygotowywała pokój dla Melanie.
Czteroletnia cętkowana kocica Pieprzówka ustawicznie właziła jej pod nogi, ocierała się i żądała, żeby ją głaskano i drapano za uszami. Kotka jakby wyczuwała, że wkrótce utraci swoją pozycję domowej faworyty.
Przez cztery lata Pieprzówka stanowiła dla Laury namiastkę dziecka. W pewnym sensie dom również stanowił namiastkę dziecka, pomagał wyładować macierzyńską energię, której Laura nie mogła skierować na własną córkę.
Sześć lat wcześniej, po ucieczce Dylana, który wyczyścił ich konta bankowe i nie zostawił żadnej gotówki, Laura musiała zacisnąć pasa, ciułać i kombinować, żeby utrzymać dom. Nie była to rezydencja, lecz przestronna parterowa willa w hiszpańskim stylu w Sherman Oaks, z czterema sypialniami, po „dobrej” stronie Bulwaru Ventura, na krętej uliczce, gdzie niektóre domy miały baseny, a jeszcze więcej – sauny, gdzie dzieci zwykle posyłano do prywatnych szkół, a domowe psy to nie były kundle, tylko rasowe owczarki niemieckie, spaniele, golden retrievery, airedaleteriery, dalmatyńczyki i pudle zarejestrowane w Amerykańskim Klubie Kynologicznym. Dom stał na dużej parceli, częściowo zasłonięty przez drzewa, krzewy lindery, bujne czerwone i purpurowe hibiskusy, czerwone azalie oraz płot obrośnięty bugenwillą, za gęstym żywopłotem niecierpków we wszelkich możliwych odcieniach wzdłuż serpentynowej, wykładanej kafelkami ścieżki, która prowadziła do drzwi frontowych.
Laura była dumna ze swojego domu. Trzy lata wcześniej, kiedy wreszcie przestała opłacać prywatnych detektywów, zęby szukali Dylana i Melanie, zużyła zaoszczędzone pieniądze na drobne remonty: ciemno bejcowane dębowe listwy Podłogowe, listwy sufitowe i framugi drzwi; nową, intensywnie ciemnoniebieską glazurę w głównej łazience, z białymi umywalkami – muszelkami w stylu Sherle Wagner i złotą armaturą. Zrównała z ziemią orientalny ogród Dylana na tylnym trawniku, ponieważ przypominał jej o mężu, i zastąpiła go dwudziestoma gatunkami róż.
W pewnym sensie dom zajął miejsce córki, którą jej ukradziono; opiekowała się nim, chuchała i dmuchała na niego, prowadziła ku dojrzałości. Troska o dobry stan domu przypominała matczyną troskę o zdrowie dziecka.
Teraz nie musiała już dłużej sublimować instynktu macierzyńskiego. Jej córka wreszcie wracała do domu.