Chciała, żeby to wszystko wreszcie się skończyło. Chciała zabrać Melanie ze szpitala, wrócić do domu i odtąd żyć szczęśliwie, ponieważ nikt na świecie nie zasłużył sobie na spokój i szczęście bardziej niż jej mała dziewczynka. Ale teraz „oni” na to nie pozwolą. „Oni” spróbują znowu porwać Melanie. „Oni” potrzebowali dziecka dla celów i powodów, które tylko „oni” rozumieli. Kim, u diabła, oni byli? Ludzie bez twarzy. Ludzie bez nazwiska. Laura nie mogła walczyć z wrogiem, którego nigdy nie widziała, a jeśli nawet widziała, to nie rozpoznała.
– Oni są dobrze poinformowani – powiedziała. – I nie tracą czasu.
Haldane zamrugał.
– O czym pani mówi?
– Melanie przebywała w szpitalu dopiero od kilku godzin, kiedy Rink się zjawił. Nie musiał długo jej szukać.
– Niezbyt długo – przyznał porucznik.
– Co skłania do podejrzeń, że miał swoje źródła.
– Źródła? To znaczy w departamencie policji?
– Możliwe. A przeciwnicy Rinka szybko się dowiedzieli, że on ściga Melanie – dodała Laura. – Oni wszyscy działają cholernie szybko, obie grupy, kimkolwiek są.
Stanęła przez frontowymi drzwiami szpitala i uważnie obserwowała ruch uliczny, a także sklepy i biura po drugiej stronie alei. Słońce błyszczało w wielkich szklanych taflach okien, lśniło w szybach i chromowanych częściach przejeżdżających samochodów osobowych i ciężarówek. W demaskatorskich promieniach słońca Laura miała nadzieję wykryć coś podejrzanego, co Haldane mógłby ścigać i schwytać, ale widziała tylko zwykłych ludzi robiących zwykłe rzeczy. Rozgniewał ją ten zwykły, powszedni dzień i nieuchwytny wróg, który nie chciał się ujawnić.
Nawet słońce i ciepło irracjonalnie ją drażniły. Haldane właśnie jej powiedział, że ktoś chce zabić jej córkę, a ktoś inny chce ją porwać i znowu zamknąć w komorze deprywacji sensorycznej albo przywiązać do innego prowizorycznie skleconego krzesła elektrycznego, żeby dalej ją torturować, Bóg wie w jakim celu. Takie wiadomości wymagały zupełnie innej atmosfery. Burza nie powinna jeszcze minąć. Niebo powinno być szare, posępne, ciężkie od chmur; powinien padać deszcz i dmuchać zimny wiatr. Zupełnie nie na miejscu wydawała się wspaniała pogoda i ludzie spacerujący w słońcu, uśmiechnięci, pogwizdujący, zadowoleni, podczas gdy Laura zapadała coraz głębiej w mroczny, ponury koszmar na jawie.
Spojrzała na Dana Haldane’a. Wietrzyk rozwiewał jego piaskowe włosy, słońce wyostrzało przyjemne rysy twarzy, dodając im wyrazu. Nawet pomijając korzystną grę światłocienia, był zdecydowanie przystojny. W innych okolicznościach mogłaby się nim zainteresować. Kontrast pomiędzy potężnym ciałem a łagodnym zachowaniem dodawał mu tajemniczości. Zmarnowany potencjał tego związku mogła dopisać do listy zarzutów przeciwko nieznanym „im”.
– Dlaczego tak pilnie chciał pan się ze mną skontaktować? – zapytała. – Dlaczego wydzwaniał pan do mnie przez półtorej godziny? Chyba nie po to, żeby mi powiedzieć o Rinku. Wiedział pan, że tutaj przyjadę. Mógł pan spokojnie zaczekać ze złymi nowinami.
Haldane zerknął w stronę parkingu, gdzie furgonetka kostnicy odjeżdżała z miejsca zbrodni. Kiedy znowu spojrzał na Laurę, twarz miał pobrużdżoną, usta zacięte, oczy mroczne od troski.
– Chciałem pani poradzić, żeby znalazła pani prywatną firmę ochroniarską i załatwiła całodobową ochronę domu, kiedy już pani odbierze Melanie ze szpitala.
– Ochroniarza?
– Mniej więcej.
– Ale jeśli jej życie jest w niebezpieczeństwie, czy policja nie zapewni ochrony?
Pokręcił głową.
– Nie w tym przypadku. Nie było bezpośredniego zagrożenia, telefonów z pogróżkami, listów.
– Rink…
– Nie wiemy na pewno, że chciał zabić Melanie. Tylko podejrzewamy.
– Wszystko jedno…
– Gdyby stan i miasto nie cierpiały na wieczny kryzys budżetowy, gdyby policji nie obcięto funduszów, gdyby chronicznie nie brakowało ludzi, moglibyśmy nagiąć przepisy i wziąć pod nadzór pani dom. Ale w obecnej sytuacji nie mogę tego zatwierdzić. A jeśli zarządzę nadzór bez zgody mojego kapitana, wyśle mój tyłek do przetwórni odpadów mięsnych i skończę w puszkach z żarciem dla psów. On i ja nie bardzo się lubimy. Ale agencja ochrony, zawodowi ochroniarze… w niczym nie ustępują policji; oczywiście, gdyby nam nie brakowało ludzi… Może pani sobie pozwolić na ich wynajęcie chociaż na parę dni?
– Chyba tak. Nie wiem, ile coś takiego kosztuje, ale nie jestem biedna. Skoro pan uważa, że to tylko na parę dni…
– Mam przeczucie, że ta sprawa szybko się rozwikła. Te wszystkie zabójstwa, te ryzykowne posunięcia… świadczą wyraźnie, że coś ich naciska, że istnieje jakiś limit czasu. Nie mam zielonego pojęcia, co oni robili pani córeczce i dlaczego tak rozpaczliwie chcą ją odzyskać, ale wyczuwam, że ta sytuacja jest jak ogromna kula śnieżna, która stacza się po zboczu góry, pędzi jak pociąg ekspresowy, coraz większa i większa. Już teraz jest olbrzymia i zbliża się do podnóża góry. Kiedy wreszcie rąbnie w ziemię, rozpryśnie się na setki kawałków.
Jako psychiatra dziecięcy Laura była pewna siebie, nigdy nie miała wątpliwości co do sposobu postępowania z nowym pacjentem. Oczywiście nie wybierała kierunku terapii bez namysłu, ale kiedy już podjęła decyzję, bez wahania wprowadzała ją w życie. Odnosiła sukcesy w uzdrawianiu, w reperowaniu, w naprawianiu okaleczonej psychiki, a każde zwycięstwo wspomagało jej autorytet i wiarę w siebie, co prowadziło do dalszych sukcesów. Teraz jednak czuła się zagubiona. Krucha, bezbronna, bezradna. Nie doznawała tego uczucia od wielu lat, odkąd nauczyła się akceptować zniknięcie Melanie.
– Ja… – zaczęła -…ja nawet nie wiem, jak… jak się znajduje ochroniarza.
Haldane wyciągnął portfel, pogrzebał w nim, wyjął wizytówkę.
– Większość prywatnych detektywów, których pani wysłała za Dylanem przed laty, prawdopodobnie oferuje również usługi ochroniarskie. Nie wolno nam nikogo polecać. Ale wiem, że ci chłopcy są dobrzy i mają konkurencyjne ceny.
Wzięła wizytówkę, spojrzała na nią:
KALIFORNIA PALADYN, INC.
PRYWATNE DOCHODZENIA
Ochrona osobista
Na dole widniał numer telefonu. Laura włożyła wizytówkę do torebki.
– Dziękuję.
– Niech pani do nich zadzwoni przed wyjściem ze szpitala.
– Zadzwonię.
– Niech przyślą tutaj człowieka. Pojedzie za panią do domu. Czuła się odrętwiała.
– Dobrze.
Odwróciła się w stronę drzwi szpitala.
– Chwileczkę. – Podał jej drugą wizytówkę, własną. – Numer wydrukowany na środku to moja linia w centrali, ale tam mnie pani nie złapie. Chwilowo przeniesiono mnie do wydziału East Valley, więc zapisałem ten numer na odwrocie. Proszę do mnie dzwonić, jeśli coś pani przyjdzie do głowy, cokolwiek dotyczące przeszłości Dylana albo dawnych badań, które mogą mieć jakiś związek. Odwróciła wizytówkę.
– Tu są dwa numery.
– Na dole jest mój domowy numer, gdyby nie było mnie w biurze.
– Czy z biura nie przekażą wiadomości?
– Tak, ale nie będą się spieszyć. Gdyby pani chciała mnie szybko złapać, chcę to pani umożliwić.
– Zawsze pan tak rozdaje swój domowy numer? – Nie.
– Więc dlaczego?
– Bo najbardziej nienawidzę…
– Czego?
– Przestępstw tego rodzaju. Maltretowanie dzieci doprowadza mnie do wściekłości. Mdli mnie od tego. Krew się we mnie burzy.
– Wiem, co pan czuje – powiedziała.
– Taak, chyba pani wie.