– Pewnie to kosztowne.
– Zbiornik? Bez wątpienia. Większość zestawów w prywatnych domach to… nowe zabawki bogaczy.
– Po co ludzie kupują coś takiego?
– Niezależnie od etapu halucynacji i ostatecznego usprawnienia procesów myślowych wszyscy badani zgłaszają, że sesja w zbiorniku wspaniale odpręża oraz dodaje energii. Po godzinie unoszenia się w wodzie fale mózgowe są takie jak u mnicha zeń podczas głębokiej medytacji. Nazywają to medytacją dla leniwych: nie trzeba niczego się uczyć, nie trzeba przestrzegać żadnych zasad religijnych, łatwy sposób na przeżycie tygodniowego wypoczynku w kilka godzin.
– Ale pani mąż nie używał tego do wypoczynku.
– Wątpię – przytaknęła.
– Więc o co mu konkretnie chodziło?
– Naprawdę nie mam pojęcia. – Niepokój ponownie pojawił się na jej twarzy i w oczach.
– Myślę – powiedział Dan – że to pomieszczenie nie służyło tylko za laboratorium. Myślę, że to był również pokój pani córki. Myślę, że ona była tutaj dosłownie więźniem. I myślę, że sypiała w tym zbiorniku co noc, może nawet spędzała tam całe dni.
– Dni? Nie. To… niemożliwe.
– Dlaczego nie?
– Potencjalne zniszczenie psychiki, ryzyko…
– Może pani mąż nie przejmował się ryzykiem.
– Ale Melanie była jego córką. On ją kochał. Tyle muszę mu przyznać. Naprawdę ją kochał.
– Znaleźliśmy dziennik, w którym pani mąż zapisywał chyba każdą minutę z życia córki przez ostatnie pięć i pół roku.
Zwęziła oczy.
– Chcę to zobaczyć.
– Za chwilę. Jeszcze go dokładnie nie przejrzałem, ale podejrzewam, że pani córka ani razu nie wyszła z domu przez te pięć i pół roku. Nawet do szkoły. Nawet do lekarza. Nawet do kina, do zoo czy gdziekolwiek. I chociaż pani mówi, że to niemożliwe, podejrzewam na podstawie tego, co czytałem, że czasami spędzała w zbiorniku trzy albo cztery dni bez przerwy.
– Ale jedzenie…
– Myślę, że nie karmiono jej w tym czasie.
– Woda…
– Może pilą trochę tej, w której pływała.
– Musiała się załatwiać…
– Z tego, co czytałem, czasami wypuszczano ją na dziesięć czy piętnaście minut, żeby skorzystała z toalety. Ale myślę, że najczęściej zakładał jej cewnik, żeby mogła oddawać mocz do zapieczętowanego słoja, nie opuszczając zbiornika i nie zanieczyszczając wody, w której pływała.
Kobieta wydawała się wstrząśnięta.
Dan zaprowadził ją do następnego elementu wyposażenia, żeby z tym skończyć jak najszybciej, ze względu na nią i dlatego, że źle się czuł w tym miejscu.
– Aparatura do biologicznego sprzężenia zwrotnego – poinformowała go. – W jej skład wchodzi EEG, elektroencefalograf do monitorowania fal mózgowych. Przypuszczalnie pomaga badanemu kontrolować własne fale mózgowe, a co za tym idzie – stan własnego umysłu.
– Słyszałem o biosprzężeniu zwrotnym. A tamto? – Wskazał ponad aparatem na krzesło, z którego zwisały skórzane pasy i przewody zakończone elektrodami.
Laura McCaffrey obejrzała je i Dan wyczuwał narastające w niej obrzydzenie – i zgrozę. Wreszcie powiedziała:
– Urządzenie do terapii awersyjnej.
– Dla mnie wygląda jak krzesło elektryczne.
– Owszem. Nie takie, które zabija. Prąd płynie z tych baterii, nie z gniazdka w ścianie. A to… – dotknęła dźwigni z boku krzesła – reguluje napięcie. Można stosować różne bodźce, od ukłucia do bolesnego wstrząsu.
– To jest standardowe wyposażenie do badań psychologicznych?
– Wielkie nieba, skąd!
– Widziała pani kiedyś coś takiego w laboratorium?
– Raz. Właściwie… dwa razy.
– Gdzie?
– U dość bezwzględnego psychologa zwierząt, którego dawniej znałam. Stosował trening awersyjno – wstrząsowy u małp.
– Torturował je?
– On na pewno tak nie uważał.
– Nie wszyscy zwierzęcy psychologowie tak postępują?
– Mówiłam, że ten był bezwzględny. Mam nadzieję, że pan nie należy do tych nowych luddystów, którzy myślą, że wszyscy naukowcy to głupcy lub potwory.
– Nie ja. Kiedy byłem dzieckiem, zawsze oglądałem programy edukacyjne w telewizji.
Laura zdobyła się na słaby uśmiech.
– Nie chciałam na pana warczeć.
– Nic nie szkodzi. Mówiła pani, że widziała takie urządzenie dwukrotnie. Gdzie po raz drugi?
Nikły cień jej uśmiechu nagle zgasł.
– Na fotografii.
– O?
– W książce o… eksperymentach naukowych w nazistowskich Niemczech.
– Rozumiem.
– Używali tego na ludziach. Zawahał się, ale musiał to powiedzieć.
– Tak jak pani mąż.
Spojrzenie Laury McCaffrey wyrażało nie tyle niedowierzanie, ile żarliwe pragnienie niewiary. Jej twarz przybrała barwę zimnego, wypalonego popiołu.
Dan powiedział:
– Myślę, że przywiązywał pani córkę do tego krzesła… – Nie.
– …i on, Hoffritz i Bóg wie kto jeszcze… – Nie.
– …torturowali ją – zakończył. – Nie.
– To jest w dzienniku, o którym pani wspomniałem.
– Ale…
– Myślę, że stosowali… tę „awersyjną” terapię, żeby nauczyć ją kontrolować wzorce własnych fal mózgowych.
Wizja Melanie przypiętej pasami do krzesła była tak przerażająca, że Laura McCaffrey doznała głębokiej metamorfozy. Nie wyglądała już po prostu jak wypalona, barwy popiołu; zrobiła się blada jak śmierć. Oczy jakby zapadły się w czaszkę i straciły prawie cały blask. Twarz obwisła jak rozmiękły wosk.
– Ale… – zaczęła -…ale to nie ma sensu. Terapia awersyjną to wcale nie jest dobry sposób uczenia technik biosprzężenia zwrotnego.
Dan gwałtownie zapragnął wziąć ją w ramiona, przytulić mocno, pogłaskać po głowie, pocieszyć. Pocałować. Kiedy tylko ją zobaczył, wydała mu się atrakcyjna, lecz aż do tej chwili nie odczuwał żadnych romantycznych porywów. Zresztą co w tym dziwnego? Zawsze rozczulał się nad bezradnymi kociętami, popsutymi lalkami, nad każdą słabą, zagubioną, bezbronną istotą. I zawsze potem żałował, że się wtrącał. Laura McCaffrey początkowo nie pociągała go, ponieważ była pewna siebie, opanowana, całkowicie zrównoważona. Dopiero kiedy zaczęła się rozsypywać, kiedy nie mogła dłużej ukrywać strachu i zagubienia, coś się w nim obudziło. Nick Hammond, inny detektyw z wydziału zabójstw i policyjny mądrala, zarzucał Danowi instynkty matki – kwoki i miał trochę racji.
Co jest ze mną? – zastanawiał się Dan. Dlaczego ciągle odgrywam błędnego rycerza, ciągle szukam damy w opałach? Prawie nie znam tej kobiety i już pragnę, żeby całkowicie na mnie polegała, żeby złożyła na moje barki swoje troski i nadzieje. O taak, psze pani, Wielki Dan Haldane pani pomoże, nikt inny; Wielki Dan złapie tych wstrętnych złoczyńców i odbuduje pani zrujnowany świat. Wielki Dan poradzi sobie śpiewająco, psze pani, chociaż w głębi serca jest ciągle niedojrzałym idiotą.
Nie. Nie tym razem. Miał swoją robotę, owszem, ale potraktuje to wyłącznie zawodowo. Osobiste uczucia nie mają nic do rzeczy. Zresztą ta kobieta nie związałaby się z gliniarzem. Była bardziej wykształcona od niego. Miała więcej klasy. Typ koniakowy, podczas gdy on wolał piwo. Poza tym, na litość boską, to nie była odpowiednia pora na romanse.