– Na przykład zbudował skomplikowany japoński ogród za domem i poświęcał na to każdą wolną chwilę przez wiele miesięcy. Z fanatyczną determinacją dążył do doskonałości. Każda roślina i kwiat, każdy kamień na każdej ścieżce musiał wyglądać idealnie. Każde drzewko bonsai musiało mieć tak wspaniałe proporcje i harmonijny, niepowtarzalny kształt, jak w książkach o klasycznej orientalnej sztuce ogrodowej. Oczekiwał ode mnie, że będę równie gorliwie jak on uczestniczyła w tym projekcie… w każdym projekcie. Aleja nie mogłam. Nie chciałam. Poza tym on był takim fanatycznym perfekcjonistą, że cokolwiek razem robiliśmy, prędzej czy później zmieniało się w zwykłą ciężką pracę, a nie zabawę. Nigdy nie spotkałam takiego obsesyjno – kompulsywnego typa. Był jak opętany i chociaż co chwila wpadał w dziki entuzjazm, właściwie nic mu nie sprawiało przyjemności, nic go nie cieszyło, bo zwyczajnie nie miał czasu na radość.
– Zdaje się, że małżeństwo z nim było dość wyczerpujące – zauważył Haldane.
– Boże, jeszcze jak! Po kilku latach jego wieczny, uniwersalny zapał przestał być zaraźliwy, ponieważ żadna normalna osoba nie może ciągle miotać się w gorączce. Dylan nie był już intrygujący i ożywczy. Był… męczący. Denerwujący. Nigdy ani chwili spokoju czy odprężenia. Wtedy właśnie robiłam doktorat z psychiatrii, przechodziłam psychoanalizę, co jest wymagane od wszystkich podejmujących praktykę psychiatryczną, i wreszcie zrozumiałam, że Dylan cierpi na zaburzenia psychiczne; nie nadmiar entuzjazmu, nie przesadne wymagania, tylko ostry przypadek nerwicy obsesyjno – kompulsywnej. Próbowałam go przekonać, żeby poddał się analizie, ale do tego wcale się nie zapalił. W końcu powiedziałam mu, że chcę rozwodu. Nawet nie zostawił mi czasu na wypełnienie dokumentów. Następnego dnia wyczyścił nasze wspólne konta bankowe i zniknął razem z Melanie. Powinnam była to przewidzieć.
– Dlaczego?
– Miał obsesję na punkcie Melanie, jak na punkcie wszystkiego. W jego oczach była najpiękniejszym, najmądrzejszym, najcudowniejszym dzieckiem pod słońcem. Zawsze pilnował, żeby była idealnie ubrana, idealnie zadbana, idealnie się zachowywała. Miała dopiero trzy latka, ale już uczył ją czytać, próbował ją uczyć francuskiego. Dopiero trzy latka. Mówił, że nauka najłatwiej przychodzi najmłodszym. Co jest prawdą. Ale on nie robił tego dla Melanie. O nie. Wcale nie dla niej. Chodziło mu tylko o siebie, o posiadanie idealnego dziecka, ponieważ nie mógł znieść myśli, że jego córeczka nie będzie najładniejszym, najmądrzejszym, najwspanialszym dzieckiem na całym świecie.
Zapadło milczenie.
Deszcz stukał w okno, bębnił po dachu, bulgotał w rynnach i rynsztokach.
Wreszcie Haldane powiedział cicho:
– Człowiek taki jak on mógł…
– Mógł eksperymentować na własnej córce, mógł poddać ją torturom, jeśli uważał, że w ten sposób ją ulepszy. Albo jeśli miał obsesję na punkcie eksperymentów, które wymagały dziecka jako podmiotu.
– Jezu – mruknął Haldane tonem, który wyrażał częściowo niesmak, częściowo potępienie i częściowo litość.
Ku własnemu zdziwieniu Laura zaczęła płakać. Detektyw podszedł do stołu. Przysunął krzesło i usiadł obok niej.
Osuszyła oczy chusteczką. Położył rękę na jej ramieniu.
– Wszystko będzie dobrze. Kiwnęła głową, wydmuchała nos.
– Znajdziemy ją – obiecał.
– Boję się, że nie znajdziemy.
– Znajdziemy.
– Boję się, że ona nie żyje.
– Żyje.
– Boję się.
– Nie trzeba.
– Nic nie poradzę.
– Wiem.
Przez pół godziny, kiedy porucznik Haldane zajmował się innymi sprawami gdzieś w domu, Laura przeglądała ręcznie pisany dziennik Dylana, który zawierał dokładny opis każdego dnia Melanie. Zanim detektyw wrócił do kuchni, Laura skamieniała ze zgrozy.
– To prawda – powiedziała. – Spędzili tutaj co najmniej pięć i pół roku, tak długo, jak prowadził ten dziennik, i przez ten czas Melanie chyba ani razu nie wyszła z domu.
– I co noc spała w komorze deprywacji sensorycznej, jak podejrzewałem?
– Tak. Na początku osiem godzin na dobę. Potem osiem i pól. Potem dziewięć. Pod koniec pierwszego roku spędzała w komorze dziesięć godzin w nocy i dwie w dzień.
Zamknęła notatnik. Widok schludnego pisma Dylana nagle wprawił ją w furię.
– Co jeszcze? – zapytał Haldane.
– Co rano najpierw spędzała godzinę na medytacji.
– Medytacja? Taka mała dziewczynka? Pewnie nawet nie znała znaczenia tego słowa.
– W zasadzie medytacja to po prostu kierowanie umysłu do wewnątrz, odrzucanie materialnego świata, poszukiwanie spokoju poprzez wewnętrzną samotność. Wątpię, czy on uczył Melanie medytacji zeń albo innych doktryn o silnym filozoficznym czy religijnym podłożu. Pewnie po prostu uczył ją siedzieć spokojnie, zwracać się do wewnątrz i nie myśleć o niczym.
– Autohipnoza.
– To inna nazwa.
– Dlaczego chciał, żeby to robiła?
– Nie wiem.
Wstała z krzesła, niespokojna i wzburzona. Chciała się ruszać, chodzić, wyładować gorączkową energię, która ją rozpierała. Ale w kuchni było za mało miejsca. Dotarła do końca po pięciu krokach. Ruszyła w stronę drzwi holu, ale zatrzymała się, kiedy sobie uświadomiła, że nie będzie mogła przejść przez resztę domu, obok trupów, depcząc po krwi, wchodząc w drogę policji i ludziom koronera. Nachyliła się nad blatem, przyłożyła płasko dłonie do krawędzi i nacisnęła z całej siły, jakby chciała przelać cząstkę swojej nerwowej energii w ceramiczną powierzchnię.
– Każdego dnia – podjęła – po medytacji Melanie przez kilka godzin uczyła się technik biosprzężenia zwrotnego.
– Siedząc na tym elektrycznym krześle?
– Tak myślę. Ale…
– Ale? – naciskał.
– Ale myślę, że używali krzesła nie tylko do tego. Myślę, że używali go również do uodporniania jej na ból.
– Słucham?
– Myślę, że Dylan stosował wstrząsy elektryczne, żeby nauczyć Melanie, jak zagłuszać ból, jak go znosić, ignorować sposobem wschodnich mistyków, sposobem joginów.
– Po co?
– Może po to, żeby później umiejętność blokowania bólu pomogła jej wytrzymać dłuższe sesje w komorze deprywacji sensorycznej.
– Więc pod tym względem miałem rację?
– Tak. On stopniowo przedłużał jej pobyt w zbiorniku, aż pod koniec trzeciego roku czasami zostawała tam przez trzy dni. W czwartym roku cztery, pięć dni bez przerwy. Ostatnio… jeszcze w zeszłym tygodniu trzymał ją tam przez siedem dni.
– Z cewnikiem?
– Tak. I na kroplówce. Odżywiał ją dożylnie glukozą, żeby nie straciła zbyt wiele na wadze i nie uległa odwodnieniu.
– Boże wielki.
Laura nie odpowiedziała. Czuła, że znowu zbiera jej się na płacz. Mdliło ją, oczy ją piekły, twarz wydawała się brudna. Podeszła do zlewu i odkręciła zimną wodę, która chlusnęła na stosy brudnych naczyń. Nabrała wody w złożone dłonie i ochlapała twarz. Wytarła się papierowymi ręcznikami, które wyciągnęła ze ściennego podajnika.
Nie poczuła się lepiej.
– On chciał ją uodpornić na ból, żeby łatwiej znosiła długie sesje w zbiorniku – powiedział z namysłem Holdane.
– Może. Nie mam pewności.
– Ale co może boleć w zbiorniku? Myślałem, że tam się nic nie czuje. Tak mi pani mówiła.
– Nic nie boli w trakcie sesji normalnej długości. Ale jeżeli kogoś trzymają w zbiorniku przez kilka dni, skóra zaczyna się marszczyć, pękać. Tworzą się rany.
– Aha.
– No i jeszcze ten cholerny cewnik. Pewnie nigdy nie był pan tak poważnie chory, że pan nie trzymał moczu i trzeba było podłączyć cewnik.