— Tylko bez dowcipów, Dan. Musimy tak zrobić.
— Ja wcale nie żartuję. Niewolnik musi mieć jakieś przywileje, żeby się nie buntował. W porządku, teraz kolej na mnie?
— Proszę, mów.
Złożyłem kontrpropozycję, nad którą już długo rozmyślałem. Chciałem mianowicie wstrzymać produkcję. Jake Schmidt, kierownik naszego warsztatu, był dobrym fachowcem, ale zbyt często, jak na mój gust, studził we mnie twórczy zapał, zmuszając do załatwiania jakichś spraw związanych z produkcją. Trudno się w tej sytuacji dziwić, że konsekwentnie omijałem fabrykę w dzień, pracując głównie w nocy. Ciągle skupowaliśmy elementy konstrukcji z wojskowego demobilu, zamierzając uruchomić nocną zmianę, więc wiedziałem, iż przyjdzie czas, gdy nie będę mógł poświęcić nawet chwili na twórczą pracę, niezależnie od tego, czy ten bzdurny plan wyścigu z General Motors i Consolidated wszedłby w życie. Nie mogłem się rozdwoić: być jednocześnie wynalazcą i szefem produkcji. Dlatego zaproponowałem, żeby nie zwiększać, lecz ograniczyć produkcję, i sprzedać licencję na ,,Dziewczynę na posługi” i na ,,Czyściocha Williego”. Niech je wytwarza i sprzedaje ktoś inny, natomiast my zgarnialibyśmy tylko opłaty licencyjne. Kiedy skończymy ,,Uniwersalnego Franka”, znowu sprzedamy licencję. Jeżeli Mannix będzie chciał ją kupić i zaproponuje więcej niż inni, okay! Wówczas zmienimy nazwę na ,,Korporacja Badań Automatyki — Davis i Gentry”, zostaniemy we trójkę z jednym lub dwoma mechanikami, którzy będą pomagać w przygotowywaniu nowych wyrobów. Ja będę spokojnie kombinował, a Miles i Belle równie spokojnie będą liczyć wpadające do kiesy pieniążki.
Miles pokręcił wolno głową.
— Nie, Dan. Wierzę, że sprzedaż licencji przyniosłaby nam jakiś zysk. Ale na pewno nie tak wielki, jaki zgarnęlibyśmy, angażując się w ten interes sami.
— Do diabła, Miles, właśnie o to mi chodzi. Tylko że wtedy sprzedalibyśmy dusze ludziom od Mannixa. A co do pieniędzy, ile chcesz? Nie możesz mieć wszystkiego naraz.
— Wszystkiego nie potrzebuję.
— To czego chcesz? Podniósł głowę.
— Dan, ty pragniesz być wynalazcą. Realizując swój plan, w krótkim czasie staniesz się jednym z lepszych konstruktorów w tej branży. Ale ja chcę kierować wielką firmą. Naprawdę wielką… To moje powołanie. — Popatrzył na Belle. — Nie mam zamiaru spędzić reszty życia jako dyrektor handlowy fabryczki z kilkuosobową załogą i wynalazcą-pustelnikiem.
Osłupiałem.
— Ejże, mój drogi, w Sandii mówiłeś inaczej. Chcesz wypłynąć na szerokie wody?… Droga wolna. Belle i ja nie chcielibyśmy, żebyś odszedł… ale jeśli tak na to patrzysz, myślę, że mógłbym przelać wszystko na hipotekę i spłacić cię. Nie chciałbym, żeby ktoś z mojego powodu miał związane ręce.
Byłem zaskoczony, ale skoro staruszek Miles rwie się jeszcze do czynu, to nie mam prawa narzucać mu swego zdania.
— Nie, nie zamierzam odejść, tylko rozszerzyć nasze wpływy. Słyszałeś moją propozycję. Proponuję przystąpić do głosowania.
Nie ukrywałem zdziwienia.
— Trwasz przy tym, żebyśmy to rozwiązali jak konkurenci, a nie jak przyjaciele? Dobrze. Belle, głosuję przeciwko. Zapisz to. Ani myślę poddawać swego stanowiska pod głosowanie. Porozmawiamy spokojnie, niech każdy powie, co mu leży na sercu. Chcę, żebyś był usatysfakcjonowany, Miles.
— Przeprowadzimy głosowanie formalne, ściśle według regulaminu. — Miles uparcie forsował swój projekt. — Policz głosy, Belle.
— Tak, proszę pana. Miles Gentry głosuje akcjami numer… — Przeczytała rząd seryjnych liczb. — Jak głosujesz?
— Za.
Zapisała to w notatniku.
— Daniel B. Davis, głosuje akcjami numer… Znów przeczytała mnóstwo telefonicznych numerów, nie słuchałem jednak, uważając to za czystą formalność.
— Jak głosujesz?
— Przeciwko. W ten sposób sprawa upada. Jest mi przykro, Miles.
— Belle S. Darkin — kontynuowała — głosuje akcjami numer… — jeszcze raz wyrecytowała rząd liczb. — Głosuję za.
Szczęka mi opadła, z wysiłkiem łapiąc powietrze wystękałem:
— Ależ, kochanie, nie możesz mi przecież tego zrobić! Oczywiście, to są twoje akcje, ale bardzo dobrze wiesz, że…
— Przeczytaj wynik — warknął Miles.
— Większość jest za. Propozycja została przyjęta.
— Zapisz to.
— Tak, proszę pana.
Przez następne pięć minut w pokoju panował obłędny chaos. Najpierw krzyczałem na Belle, potem próbowałem ją przekonać, w końcu zrugałem ją wrzeszcząc, że to po prostu świństwo — to prawda, że przepisałem te akcje na nią, ale wiedziała równie dobrze jak ja, że wcale nie miałem zamiaru pozbawiać się kontroli nad firmą, że był to po prostu prezent zaręczynowy i nic więcej. Rany boskie, przecież jeszcze w kwietniu zapłaciłem podatek dochodowy za te akcje! Jeżeli potrafiła zrobić mi taki numer będąc tylko moją narzeczoną, do czego będzie zdolna po ślubie?!
Popatrzyła mi prosto w oczy i jej twarz wydała mi się zupełnie obca.
— Danie Davies, jeżeli sobie wyobrażasz, że po tym wszystkim co od ciebie usłyszałam, jesteśmy jeszcze zaręczeni, to jesteś znacznie głupszy, niż myślałam. — Zwróciła się do Gentry'ego. — Odwieziesz mnie do domu, Miles?
— Oczywiście, moja droga.
Zacząłem coś bełkotać, ale nagle zamilkłem i wyskoczyłem z pokoju jak obłąkany, nie zdążywszy włożyć kapelusza. Miarka się przebrała, musiałem opuścić to miejsce, inaczej prawdopodobnie zabiłbym Milesa — ale tylko jego, gdyż Belle nie mógłbym nawet tknąć.
Zrozumiałe, że spędziłam bezsenną noc. Około czwartej rano zwlokłem się z łóżka, wykonałem kilka telefonów, i o piątej trzydzieści zajechałem przed własną fabrykę furgonetką. Podszedłem do bramy, chciałem ją otworzyć i podjechać do rampy, żeby zabrać z warsztatu ,,Uniwersalnego Franka” — ważył osiemset kilogramów. W bramie zamontowany był nowy zamek.
Przelazłem przez plot, co przypłaciłem kilkoma zadrapaniami. Ruszyłem do warsztatu. Ale i tam wymieniono zamek. Oglądałem go i zastanawiałem się, czy łatwiej będzie wybić okno łokciem, czy wyjąć z ciężarówki lewarek, gdy nagle usłyszałem wołanie:
— Hej, ty tam! Ręce do góry!
Rąk nie podniosłem, ale się odwróciłem. Jakiś facet w średnim wieku mierzył do mnie z pukawki tak wielkiej, że można by nią zbombardować miasto.
— Kim pan jest, do diabła?!
— A kim pan jest?
— Jestem Dan Davis, główny inżynier tego zakładu.
— Aha. — Odprężył się trochę, ale ciągle trzymał mnie na muszce. — Opis by odpowiadał. Ale jeżeli ma pan z sobą jakiś dokument, wolałbym go obejrzeć.
— A to po co? Kim pan właściwie jest?
— Ja? Nie może mnie pan znać. Nazywam się Joe Todd i należę do Pustynnej Służby Ochronno-Patrolowej. Prywat na licencja. Powinien pan wiedzieć, kim jesteśmy; już od paru miesięcy chronimy wasz obiekt. Dzisiaj w nocy mamy jednak szczególne zadanie.
— Rzeczywiście? Jeśli więc ma panu klucze do warsztatu, proszę mi je dać, chcę się dostać do środka. I proszę przestać mierzyć we mnie z tego gnata.
— Niestety, panie Davis, tego nie mogę zrobić. Po pierwsze, nie mam klucza. A po drugie, dostałem specjalne instrukcje dotyczące pańskiej osoby. Nie może pan wejść. Wyprowadzę pana przez bramę.
— Bramę chcę również otworzyć, w porządku, ale przede wszystkim chcę wejść do środka.
Zacząłem rozglądać się wokół w poszukiwaniu odpowiedniego kamienia, którym mógłbym wybić szybę.