— Proszę pana, panie Davis…
— Co jest?
— Lepiej, żeby pan się nie upierał przy swoim. Nie jestem najlepszym strzelcem i nie mogę gwarantować, że trafię pana w nogi, dlatego muszę celować w brzuch. Ta pukawka jest nabita kulami z miękkim końcem, to naprawdę robi duże bum-bum.
Prawdopodobnie z tego powodu skapitulowałem, ale trochę też z innego: mianowicie, kiedy ponownie spojrzałem przez okno, zobaczyłem, że ,,Franka” nie ma tam, gdzie go zostawiłem.
Gdy Todd wypuszczał mnie przez bramę, podał mi jakąś kopertę.
— Powiedziano mi, żebym ją panu dał, jeśli pan tu się zjawi.
Przeczytałem kartkę, siedząc w kabinie ciężarówki. Oto treść:
18 listopada 1970
Szanowny Panie Davis,
Na formalnym zebraniu rady nadzorczej, zwołanym w dniu 18 listopada 1970, zdecydowano zerwać z Panem wszelkie kontakty (z wyjątkiem zobowiązań wynikających z posiadania przez Pana pakietu akcji naszej firmy, co przewiduje paragraf trzeci umowy). Prosimy o nie pojawianie się na terenie fabryki. Pana dokumenty i rzeczy osobiste odeślemy w najbliższym czasie.
Rada nadzorcza chce podziękować Panu za duży wkład pracy w rozwój korporacji. Jednocześnie zapewniamy, że szczerze bolejemy nad zaistniałymi różnicami poglądów na przyszłość naszej firmy. Właśnie owe odmienne zapatrywania zmusiły nas do rezygnacji z pańskich cennych usług.
Z pozdrowieniem
Przeczytałem ten świstek dwa razy, zanim uświadomiłem sobie, że nie miałem nigdy żadnej umowy z korporacją, na podstawie której byłoby można powoływać się na paragraf trzeci lub jakikolwiek inny.
Tego samego dnia, nieco później, listonosz przyniósł do hotelu, w którym się zatrzymałem, paczkę zawierającą mój kapelusz, pióro, suwak logarytmiczny, trochę książek, korespondencję i dokumenty. Nie było w niej jednak moich notatek i dokumentacji ,,Uniwersalnego Franka”.
Niektóre z przekazanych dokumentów były bardzo interesujące. Na przykład moja ,,umowa” — rzeczywiście, paragraf trzeci pozwalał wyrzucić mnie bez uprzedzenia i prawa do trzymiesięcznych poborów. Ale paragraf siódmy brzmiał jeszcze ciekawiej. Była to najnowsza forma klauzuli antykonkurencyjnej, zgodnie z którą zwalniany osobnik zobowiązywał się, że przez pięć lat nie będzie pracował na rzecz konkurencji. Jego wcześniejsi pracodawcy płacą gotówką za prawo pierwokupu wynalazków. Innymi słowy, mogłem wrócić do pracy pod warunkiem, że przybiegnę z kapeluszem w ręce do Milesa i Belle i poproszę ich o ponowne zatrudnienie. Być może po to przesłali mi ten kapelusz.
Pięć długich lat miałem trzymać się z daleka od urządzeń gospodarstwa domowego, chyba że grzecznie poproszę o zezwolenie. Chętniej poderżnąłbym sobie gardło. Oprócz umowy paczka zawierała prawidłowo zarejestrowane kopie wszystkich patentów: ,,Dziewczyny na posługi”, ,,Czyściocha Williego” i innych. (,,Uniwersalny Frank”, oczywiście, nie był opatentowany — przynajmniej tak wówczas myślałem; dopiero później dowiedziałem się, jak się rzeczy miały w istocie).
Cały problem tkwił w tym, że nie występowałem o żaden patent, formalnie udzieliłem nawet licencji firmie Hired Girl na ich wykorzystywanie. Korporacja była moim dziełem i nie wydawało mi się, że trzeba się spieszyć z formalnym załatwianiem własnych spraw. Trzy ostatnie koperty zawierały moje potwierdzenie posiadania akcji firmy (tych, których nie dałem Belle), czek i list wyjaśniający wszystkie pozycje czeku: sumaryczne dochody po odliczeniu wydatków z bieżącego konta, trzymiesięczna ,,pensja” doliczona po wypowiedzeniu, część należności zgodnie z paragrafem siódmym… i tysiącdolarowa nagroda za wysiłek włożony w rozwój firmy.
Co za miły gest z ich strony!
Przy powtórnym czytaniu tego zdumiewającego pliku dokumentów uświadomiłem sobie, że prawdopodobnie wygłupiłem się, podpisując wszystko, co podsunęła mi Belle. Nie miałem wątpliwości, wszystkie podpisy były autentyczne.
Po upływie doby uspokoiłem się na tyle, że mogłem porozmawiać z prawnikiem, bardzo eleganckim i żądnym pieniędzy cwaniakiem, któremu nie przeszkadzała wolno — amerykanka na ringu prawniczym — szczypanie, gryzienie i uderzenia poniżej pasa były wkalkulowane w bieg każdej jego sprawy.
Na początku był nader zainteresowany moim przypadkiem, w czym na pewno pomogło moje oświadczenie, że otrzyma stosowną część sumy, którą zdołałbym odzyskać. Kiedy jednak skończył przeglądać moje papiery i wysłuchał szczegółów sprawy, wsunął się głębiej w fotel, splótł palce na brzuchu i uśmiechnął się kwaśno.
— Dan, dam ci jedną radę i to całkiem za darmo.
— Jaką?
— Nie rób nic. Nie masz żadnych szans.
— Przecież mówiłeś…
— Tak, wiem, co mówiłem. Oszukali cię. Tylko w jaki sposób udowodnisz to w sądzie? Byłi zbyt cwani, żeby przywłaszczyć sobie twoje akcje albo wyrzucić cię bez złamanego grosza. Postąpili z tobą właśnie tak, jak się postępuje w wypadku dobrowolnego odejścia wspólnika na zasłużoną emeryturę wskutek — używając ich sformułowania — różnicy poglądów na politykę firmy. Zapłacili ci wszystko, co przewidują przepisy… i mizerne tysiąc dolarów więcej, żeby pokazać, iż nie czują do ciebie urazy.
— Ale ja nigdy nie miałem żadnej umowy! I nigdy nie zmieniałem właściciela patentów!
— Te dokumenty twierdzą coś zupełnie przeciwnego. Przyznajesz, że są to twoje podpisy. Czy to, o co ich oskarżasz, może ktoś jeszcze potwierdzić?
Zamyśliłem się. Rzeczywiście, nie miałem żadnych dowodów. Nawet Jake Schmidt nie wiedział nic o tym, co dzieje się w sekretariacie. Jedynymi świadkami byłi… Miles i Belle.
— Rozważmy fakt przepisania akcji na twoją narzeczoną — kontynuował. — To jest jedyna szansa, żeby rozplątać ten węzeł gordyjski. Gdybyś…
— Ale zarazem jedyna legalna transakcja z tego całego draństwa. Ja naprawdę przepisałem na nią te akcje!
— Oczywiście, ale dlaczego? Twierdzisz, że był to prezent zaręczynowy. Nieważne, jak ona głosowała, to sprawa drugorzędna. Jeżeli zdołasz udowodnić, że dałeś je pod warunkiem, iż wyjdzie za ciebie, to masz prawo żądać ślubu lub oddania akcji. Sprawa McNutly versus Rhodes. Wtedy odzyskasz kontrolę nad firmą i ty z kolei będziesz mógł ich wyrzucić. Udowodnisz to?
— Do diabła, wcale nie zamierzam żenić się z tą jędzą. Za żadne skarby, nie!
— To już twoja sprawa. Teraz przed nami inny problem. Masz świadków albo dowody na to, że otrzymała te akcje wiedząc, iż dajesz jej ten prezent jako przyszłej małżonce?
Zamyśliłem się. Jasne, mam świadków… starych znajomych: Milesa i Belle.
— No więc widzisz. Nie masz nic poza swoim słowem przeciwko zeznaniom ich dwojga i wielkiej liczbie dowodów na piśmie. Nie wygrasz. Co więcej, jeśli będziesz się upierał, mogą cię wysłać jako paranoika do wariatkowa. Radzę ci znaleźć pracę w innym fachu… albo, co najwyżej, wymóc na nich zezwolenie na założenie konkurencyjnej firmy. Z chęcią pobawiłbym się w słówka… nigdy jednak nie będę występował przeciwko jurystycznej frazeologii. Nikt jeszcze nie wygrał tego rodzaju procesu. W żadnym razie nie oskarżaj ich o spisek. Dałbyś im atut do ręki. Przegrałbyś, a oni oskarżyliby z kolei ciebie i zagarnęli wszystko, nawet to, co ci zostawili.
Wstał.
Uznałem słuszność jego rad tylko częściowo. Na parterze budynku był bar — wstąpiłem tam i strzeliłem dwie kolejki. Może zresztą było ich dziewięć.