— Dlaczego więc dalej produkuje się samochody, których nie można sprzedać? Wygląda to na marnotrawstwo.
— Tylko wygląda. Czyżbyś chciał pozbawić pracy tysiące ludzi? Chcesz, żeby obniżył się poziom życia?
— W porządku, zatem wyślijmy je za granicę. Na tym rynku dostalibyśmy chyba więcej niż tu za ten szmelc?…
— Co?! I zniszczyć w ten sposób rynki zbytu?! Do tego narazilibyśmy się jeszcze naszym partnerom, skłócilibyśmy wszystkie potęgi handlowe: Japonię, Francję, Niemcy, Wielką Azję… nikt nie zdążyłby się obejrzeć, a stanęlibyśmy w obliczu kryzysu. Chaos w światowym handlu mógłby spowodować wojnę! Tego chcesz?! — Westchnął i ciągnął ojcowskim tonem: — Wpadnij kiedyś do biblioteki publicznej i wypożycz kilka książek na ten temat. Nie masz prawa komentować tych spraw, dopóki czegoś się o nich nie dowiesz.
Darowałem więc sobie komentarze. Nie zdradziłem mu, że w bibliotece publicznej lub uniwersyteckiej spędzam cały swój wolny czas. W ogóle wolałem nie wspominać, że kiedyś byłem inżynierem mechanikiem. Moje roszczenia do tego tytułu miały tyle sensu, ile zdrowego rozsądku tkwiłoby w decyzji zatrudnienia alchemika w rafinerii ropy naftowej.
Problem niszczonych samochodów zaczął nurtować mnie jeszcze bardziej, gdy odkryłem, że tylko niewiele z nich nadaje się do użytku, a niektórym brakuje tak podstawowych części, jak tablice rozdzielcze czy urządzenia klimatyzacyjne. Kiedy dostrzegłem, że w jednym wozie, miażdżonym przez szczęki prasy, nie ma silnika — nie mogłem się opanować i wspomniałem o tym szefowi. Ten spojrzał na mnie z ukosa.
— Do wszystkich diabłów, chłopcze, chyba nie oczekujesz szczególnej staranności przy produkcji czegoś, co od razu idzie do magazynu zbędnych zapasów, a potem na złom? Te samochody przeznaczono do kasacji znacznie wcześniej, niż znalazły się na taśmie montażowej.
Tym razem zamknąłem się na dobre. Swoją przyszłość widziałem w projektowaniu. Ekonomia mogła pozostać dla mnie na zawsze czarną magią.
Miałem mnóstwo czasu na rozmyślania. Pracy, którą wykonywałem, nie mogłem traktować serio, oczywiście według moich kryteriów. Przecież tylko dzięki najrozmaitszym odmianom ,,Uniwersalnego Franka” w tej fabryce w ogóle coś się działo. ,,Frank” i jego bracia obsługiwali prasę, podjeżdżali samochodami na miejsce, odwozili złom, liczyli i ważyli kolejne transporty — a ja stałem (nie mogłem siedzieć) na niewielkiej platformie przy wyłączniku. Gdyby coś szło nie tak, miałem przełożyć dźwignię i zatrzymać cały cykl produkcji. Nigdy się to nie zdarzyło, ale szybko zorientowałem się, że wystarczy drobne uszkodzenie w automatyce, a powinienem wszystko wyłączyć i sprowadzić ekipę remontową.
Dzięki tej pracy miałem stałe dochody — dwadzieścia jeden dolarów dziennie, co zapewniało skromny wikt.
Po odliczeniu ubezpieczenia, podatku cechowego, podatku dochodowego, podatku obronnego, ubezpieczenia zdrowotnego i raty do kasy wzajemnej pomocy, zostawało mi prawie szesnaście. Pan Doughty mylił się twierdząc, że kolacja kosztuje dziesięć dolarów. Można było najeść się do syta i za trzy, jeżeli nie upierałeś się przy prawdziwym mięsie. Ja jednak przypomniałem sobie wszystkie opowieści o przepysznym mięsie, po którego zjedzeniu licznik Geigera terkotał niczym obłąkany, i poprzestałem na syntetycznych sznyclach.
Pewne problemy miałem z mieszkaniem. Ponieważ Los Angeles nie przeżyło wyburzania dzielnic podczas Sześciotygodniowej Wojny, zaludnienie zwiększyło się o uchodźców (do których można było i mnie zaliczyć, choć sam nie uważałem się za takiego) nie mających z wiadomych powodów żadnych szans na powrót do domu. Kiedy kładłem się do hibernatora, miasto — jeśli Wielkie Los Angeles można tak traktować — dusiło się. Teraz przypominało wypchaną damską torebkę. Być może błędem była likwidacja smogu — w latach sześćdziesiątych corocznie kilka procent mieszkańców wyjeżdżało wskutek zapalenia zatok. Miałem wrażenie, że teraz nikt już stąd się nie wyprowadzi.
A oto jak potoczyły się moje losy od chwili opuszczenia schroniska.
W dniu, gdy mnie zwolniono, obmyśliłem plan działania, porządkując wszystko według hierarchii ważności. Przede wszystkim (1) musiałem znaleźć pracę, (2) znaleźć dach nad głową, (3) uzupełnić braki w wykształceniu, (4) odnaleźć Ricky, (5) zatrudnić się ponownie jako konstruktor, (6) odszukać Belle i Milesa i wyrównać z nimi rachunki, nawet za cenę więzienia i (7) całe mnóstwo innych spraw, jak np. wygrzebanie pierwotnego patentu na ,,Pracusia Paula” i sprawdzenie, czy nie jest to przypadkiem ulepszona wersja ,,Uniwersalnego Franka”, zapoznanie się z historią firmy Hired Girl itd., itd.
Niektóre z tych czynności były oczywiście powiązane ze sobą, na przykład liczyłem się z tym, że poszukiwania Ricky, Belle i Milesa mogą pójść tym samym torem. Równocześnie musiałem odrabiać zaległości w wykształceniu, szukać pracy i jakiegoś kąta. Jednak hierarchię celów ustaliłem już dawno — praca oznaczała dolary, a te były kluczem do wszystkich innych spraw… przynajmniej tak to wyglądało z punktu widzenia totalnego bankruta. Kiedy nie przyjęto mnie w sześciu miejscach w mieście, wybrałem się do okręgu San Bernardino, ale zgłosiłem się o dziesięć minut za późno. Zamiast pójść po rozum do głowy i wynająć na miejscu jakąś przyczepę, postanowiłem wrócić do centrum, żeby znaleźć pokój, wstać wcześnie rano i zająć pierwsze miejsce w kolejce po jakąkolwiek pracę anonsowaną w porannej prasie.
Nie przewidziałem trudności, jakie powstały przy szukaniu noclegu. Zapisałem się na liście oczekujących w czterech pensjonatach i skończyłem w parku. Wytrzymałem do północy — zimy w Wielkim Los Angeles są niemal tropikalne tylko wtedy, gdy bierzecie poważnie słowo ,,niemal”. Doszedłem do wniosku, że jedynym wyjściem jest dworzec na Wilshire Ways… i gdzieś koło drugiej wygarnięto mnie stamtąd razem z innymi włóczęgami.
Standard więzienia poprawił się. Było ogrzewane i mam wrażenie, że wymagano tam od karaluchów, żeby wycierały sobie nogi. Zostałem oskarżony o włóczęgostwo. Sędzią był młody chłopak, który nawet nie podniósł głowy znad gazety, tylko sucho zapytał:
— Wszyscy dotąd nie karani?
— Tak, Wysoki Sądzie.
— Miesiąc aresztu albo pluton pracy. Następni. Zaczęto nas już wyprowadzać, gdy postanowiłem zaprotestować.
— Chwileczkę, panie sędzio.
— Tak? Macie jakieś uwagi? Jesteście winni czy nie?
— Hm, właściwie to nie wiem, ponieważ nie mam zielonego pojęcia, co złego zrobiłem. Wie pan…
— A może obrońcę z urzędu? Jeśli chcecie, możemy was zamknąć, dopóki któryś nie znajdzie chwili czasu, by rozpatrzyć waszą sprawę. O ile wiem, mają teraz opóźnienia około tygodnia… ale to wasz przywilej.
— Nie wiem, co o tym sądzić. Możliwe, że wybiorę pluton pracy, chociaż dokładnie nie wiem, co to jest.
Przede wszystkim chciałbym uzyskać poradę od Wysokiego Sądu, jeżeli Wysoki Sąd pozwoli.
— Odprowadzić pozostałych — polecił sędzia urzędnikowi, następnie zwrócił się do mnie: — Do roboty. Jednak jestem pewny, że moja rada wam się nie spodoba. Pracuję tutaj już dość długo, słyszałem najróżniejsze zmyślone historyjki i ostrzegam, że na ogół wyprowadzają mnie z równowagi.
— Rozumiem, panie sędzio. Moja historia nie jest wymyślona, może pan ją łatwo sprawdzić. Mianowicie, wczoraj obudziłem się po trzydziestoletniej hibernacji i…