Skrzywił się z nie ukrywanym obrzydzeniem.
— Ach tak, jesteście jednym z nich? Często zastanawiałem się, dlaczego właściwie nasi przodkowie myśleli, że mogą na nas przerzucić swoje problemy. Więcej ludzi — to ostatnia rzecz, jakiej moglibyśmy sobie życzyć, zwłaszcza takich darmozjadów. Najchętniej kopnąłbym was tak, żebyście dolecieli z powrotem do tego czasu, z którego pochodzicie. Przyczepiłbym jeszcze karteczkę z informacją, że ta przyszłość ze snów to nie kraina mlekiem i miodem płynąca. — Westchnął ciężko. — W ten sposób jednak niczego się nie załatwi. W porządku, czego ode mnie oczekujecie? Że dam wam jeszcze jedną szansę? Chyba tylko po to, żebym za tydzień znowu was tu spotkał?!
— Panie sędzio, mam nadzieję, że mnie pan już więcej nie zobaczy. Dysponuję dostateczną sumą pieniędzy, aby przetrwać, dopóki nie znajdę jakiejś pracy i…
— Tak? Po co więc barakowaliście, skoro macie pieniądze?
— Panie sędzio, nie wiem nawet, co ten wyraz oznacza.
Tym razem pozwolił mi na dłuższą opowieść. Kiedy doszedłem do tego, jak wyrolowala mnie ubezpieczalnia Master, zaczął zachowywać się zupełnie inaczej.
— To dranie! Moja matka płaciła im składki przez dwadzieścia lat, a oni ją wykiwali. Dlaczego nie wspomniał pan o tym wcześniej? — Wyciągnął wizytówkę, coś na niej napisał i powiedział: — Proszę z tym zgłosić się do kancelarii Urzędu Nadmiarowych Rezerw. Gdyby tam nie dostał pan pracy, proszę wrócić do sądu i wtedy zastanowimy się, co dalej. Jeden warunek: koniec z barakowaniem! Nie tylko przyczynia się pan w ten sposób do wzrostu przestępczości, ale w dodatku naraża się na niebezpieczeństwo spotkania werbownika ,,bezdusznych”.
Tak dostałem pracę i zabrałem się do niszczenia zupełnie nowych samochodów. Pomimo to nie sądzę, że popełniłem błąd w logicznej ocenie sytuacji, poszukując najpierw zatrudnienia. Człowiek z pokaźnym kontem w banku czuje się wszędzie jak w domu — gliniarze zostawią go zawsze w spokoju.
Znalazłem wkrótce miły tani pokoik w zachodniej części Los Angeles, nie będącej jeszcze w przebudowie, zgodnie z założeniami ,,Nowego planu”. Sądząc po wielkości pomieszczenia, kiedyś musiała to być szafa na ubrania.
Nie chciałbym, żeby na podstawie powyższej relacji ktoś pomyślał, że rok 2000 w porównaniu z rokiem 1970 jest zupełnie do kitu. Wręcz przeciwnie. Pomimo nękających mnie czasami ataków tęsknoty za domem wyznawałem pogląd, że Wielkie Los Angeles z początku trzeciego tysiąclecia jest prawdopodobnie najwspanialszym miastem, jakie kiedykolwiek widziałem. Było czyste, gwarne i czarujące, pomimo że żyło tu tak dużo ludzi. Ale i ten problem powoli likwidowano. Dzielnice, przebudowane według ,,Nowego planu”, cieszyły oko świeżością i przejrzystością konstrukcji. Gdyby rada miejska mogła na dziesięć lat powstrzymać napływ imigrantów, bez trudu zdołałaby rozwiązać problem mieszkaniowy. Ponieważ jednak nie miała nieograniczonej władzy, musiała stawiać czoło coraz to nowym falom uchodźców spływającym z okolicznych gór. W tych warunkach magistrat nie mógł liczyć na sukcesy, a zdarzające się niepowodzenia przybierały tragiczne rozmiary.
Warto było przespać trzydzieści lat tylko po to, by znaleźć się w czasach, gdy nie istnieje katar i nikomu nie cieknie z nosa. Przejąłem się tym faktem bardziej niż stacją badawczą na Wenus. Największe wrażenie zrobiły na mnie dwie rzeczy — jedna wielka, jedna mała. Ta wielka to oczywiście zerowa grawitacja. Już w 1970 roku wiedziałem o badaniach w Instytucie Babsona, ale nie oczekiwałem rewelacyjnych wyników. Rzeczywiście, te próby zakończyły się fiaskiem; podstawową teorię pola, z której wynika pojęcie zerowej grawitacji, opracowano na uniwersytecie w Edynburgu.
Dla mnie, człowieka bazującego na wiadomościach szkolnych, grawitacja była czymś niezmiennym, nierozerwalnie związanym z samą formą przestrzeni. Wyglądało więc na to, że zmieniono jej formę. Oczywiście w określonym miejscu i czasie, ale do przemieszczenia jakiegoś materialnego przedmiotu nic więcej nie potrzebujemy. Ciągle jednak układem odniesienia jest staruszka Ziemia, dlatego nie można wykorzystać zerowej grawitacji na potrzeby statków kosmicznych — przynajmniej nie w roku 2001. Jak tę sprawę rozwiąże przyszłość — nie wiem i nie chcę zgadywać. Dowiedziałem się, że przy podnoszeniu masy ciągle trzeba używać energii kinetycznej, pokonywać potencjał grawitacyjny ciała i na odwrót — przy opuszczaniu musimy energię potencjalną zgromadzić w akumulatorze, gdyby bowiem pozostało choć kilka procent tych dżuli, miejsce eksperymentu przypominałoby krater po wybuchu tysiąckilogramowej bomby. Kiedy chcemy przenieść jakąś rzecz horyzontalnie, powiedzmy z San Francisco do Los Angeles, wystarczy wynieść ją na odpowiednią wysokość, a resztę drogi przebędzie jak narciarz zjeżdżający z długiego stoku. Fantastyczne!
Próbowałem rozgryźć podstawy teoretyczne tego wynalazku, jednakże teoria zerowej grawitacji matematycznie zaczyna się tam, gdzie kończy się rachunek tensorowy, a to już był szczyt moich możliwości. Nie zmartwiłem się tym zbytnio — konstruktor rzadko bywa doskonałym matematykiem czy fizykiem, zresztą nie musi nim być. Wystarczy, jeśli zrozumie i prawidłowo wykorzysta w praktyce parametry eksploatacyjne. A tego mogłem się nauczyć.
Tą małą rzeczą, o której wspomniałem, były zmiany w damskiej modzie, wynik wynalezienia lepexu. Gołe ciała na plażach nie zaskoczyły mnie, mogłem tego oczekiwać już w roku 1970. Ale niektóre kreacje wstrząsnęły mną do głębi.
Mój dziadek urodził się w 1890 roku; przypuszczam, że na wiele spraw z 1970 roku zareagowałby identycznie.
Ten ŻYWY nowy świat podobał mi się jednak i byłbym zupełnie zadowolony, gdyby nie jeden fakt — czułem się strasznie osamotniony. Nie należałem do tej rzeczywistości. Były chwile, zazwyczaj w środku nocy, gdy dałbym wszystko, co miałem, i to z pocałowaniem ręki, za jednego pokrytego bliznami kocura lub za wizytę w zoo z małą Ricky… bądź za przyjaźń z Milesem z czasów, gdy nie mieliśmy nic poza ciężką harówką i wielkimi nadziejami.
Ciągle jeszcze był początek roku 2001, nie wykonałem nawet połowy założonego planu, kiedy zachciało mi się opuścić wygodne miejsce i zasiąść z powrotem za deską kreślarską. Opierając się na aktualnym stanie techniki, miałem zamiar zaprojektować parę tuzinów rzeczy, o których w 1970 roku nawet nie śniłem.
Na przykład automatyczne sekretarki, które preparowałyby doskonałe od strony prawnej, wycyzelowane stylistycznie (że nie wspomnę o interpunkcji i ortografii) umowy handlowe. Udział człowieka polegałby tu jedynie na przedstawieniu ogólnego planu. Dotychczas nie spotkałem czegoś podobnego. To znaczy, ktoś wymyślił automatyczną maszynistkę, ale zakres jej czynności był bardzo ograniczony. Nadawała się jedynie do języków takich jak esperanto, natomiast nie sprawdzała zupełnie, gdy w grę wchodziło coś takiego, jak ,,Though the tough cough and hiccough plough him through”.
Ludzie nie zrezygnują z nielogiczności angielskiego tylko po to, aby ułatwić pracę jakiemuś wynalazcy. Mahomet musi pofatygować się do góry.
Jeśli tę zwariowaną angielską pisownię jest w stanie opanować uczennica szkoły średniej, to dlaczego nie miała by nauczyć się tego maszyna? Na to pytanie odpowiadano zazwyczaj słowem ,,niemożliwe”. Teoretycznie potrzebna tu ludzka inteligencja i umiejętność rozumowania.
Lecz przecież wynalazek jest tym czymś, co do pewnego tylko momentu pozostaje ,,niemożliwe”. Za to właśnie przyznaje się patenty.
Dzięki obecnej miniaturyzacji (słusznie przewidywałem szalony wzrost znaczenia złota w elektronice) i pamięciowym lampom elektronowym można wpakować do jednej stopy sześciennej sto tysięcy kodów dźwiękowych… inaczej mówiąc, przydzielić poszczególny kod każdemu słowu, przy czym liczba stu tysięcy jest przesadzona: liczba dziesięciokrotnie mniejsza wystarczyłaby w zupełności. Nikt nie wymaga przecież od stenografa, żeby znał takie słowa, jak ,,hipoentektoidalny” czy ,,hipsciamin”. Kiedy już trzeba będzie pomieścić w tekście taki dziwoląg, można go po prostu przeliterować. W porządku, program rozszerzamy tak, by w razie trudności maszyna zapisywała to, co się przeliteruje. Specjalne kody przydzielamy znakom przestankowym… różnym krojom czcionki… wyszukiwaniu adresów w spisach… różnej liczbie kopii… pismo rozstrzelone… i zostawiamy co najmniej tysiąc wolnych miejsc dla terminów specjalnych, uwzględniając możliwość dalszego kodowania przez właściciela lub użytkownika urządzenia. System powinien być tak elastyczny, by po jednorazowym przeliterowaniu takiego słowa jak ,,leptomeningitis”, i wciśnięciu klawisza pamięci, nie było już potrzeby powtarzania całej procedury.