Выбрать главу

Wszystko niesłychanie proste. Należało tylko połączyć ze sobą dostępne na rynku urządzenia, wyłapać usterki i zbudować prototyp.

Największym problemem były homonimy. ,,Pisarka Daisy” nie powinna się zawahać nawet przez sekundę przy wyrażeniach typu ,,tough cough and hiccough”, ponieważ każde z tych słów brzmi inaczej. Ale wybrać jedno z dwojga: ,,Bóg” czy ,,buk” lub ,,rów” czy ,,ruf', to znacznie bardziej skomplikowana operacja.

Ze słownikiem angielskich homonimów w ręku zacząłem liczyć te pary słów, których nie mogłem opuścić, cały czas starając się ustalić, które wymagają szczególnego kodowania i jak często występują.

Byłem coraz bardziej nerwowy i niecierpliwy. Marnowałem trzydzieści godzin tygodniowo na bezsensowną pracę, a nie miałem czasu na sensowną — w bibliotece. Potrzebowałem kreślarni, warsztatu do eksperymentowania i usuwania usterek, katalogów, fachowych czasopism, komputera i wielu innych rzeczy.

Zdecydowałem się poszukać zajęcia przynajmniej trochę związanego z moim zawodem. Nie byłem takim głupcem, by wyobrażać sobie, że tak od razu mogę być konstruktorem. Miałem jeszcze mnóstwo do nadrobienia — wymyślałem metody, jak zrobić coś za pomocą czegoś innego, czego właśnie się nauczyłem, i z przykrością stwierdzałem, że ktoś inny rozwiązał ten problem bardziej pomysłowo, lepiej i taniej niż ja — i w dodatku dziesięć lub piętnaście lat wcześniej.

Musiałem dostać się do jakiejś pracowni konstruktorskiej, by przyjrzeć się z bliska wszystkim nowinkom. Miałem nadzieję, że mnie zatrudnią jako zwyczajnego kreślarza. Wiedziałem, że w użyciu są elektryczne półautomaty kreślarskie, ale byłem przekonany, że nauczyłbym się je obsługiwać w ciągu dwudziestu minut, gdyż przypominały urządzenia, o których myślałem dawniej. Tym razem jednak byłem pewien, że nie ukradziono mojego pomysłu, ponieważ nigdy nie opuścił on mojej głowy. Ktoś po prostu wymyślił to samo i zrealizował tak, jak ja bym to zrobił. Jednego z najlepszych kreślarzy — ,,Kreślarza Ralpha” — produkował Alladin, ta sama firma, która skonstruowała ,,Pracusia Paula”. Sięgnąłem głębiej po oszczędności, kupiłem lepsze ubranie i neseser na bazarze, neseser wypakowałem gazetami i wybrałem się do Oddziału Sprzedaży firmy Alladin udając, że chcę kupić jeden egzemplarz. Zażądałem zademonstrowania umiejętności ,,Kreślarza Ralpha”. Kiedy zbliżyłem się do urządzenia, ogarnęło mnie szczególne uczucie. Psychologowie określają taki stan mianem deja vu. Ta cholerna maszyna była wykonana dokładnie tak, jak ja bym ją skonstruował, gdyby nie to… porwanie, narkotyki i przymusowy trzydziestoletni sen.

Nie pytajcie mnie, skąd wzięło się to wrażenie. Każdy człowiek pozna swój styl pracy. Krytyk malarstwa przypisze dany obraz Rubensowi bądź Rembrandtowi na podstawie ruchu pędzla, sposobu operowania światłem, kompozycji, wyboru odcieni i tuzina innych rzeczy. Konstruowanie nie jest wiedzą daną, ale sztuką, i zawsze istnieje cała gama możliwości rozwiązania konkretnego problemu konstrukcyjnego. Wyborem jednej z nich podpisuje konstruktor swoje dzieło prawie tak samo czytelnie jak malarz swoje.

,,Kreślarz Ralph” miał tak wiele rozwiązań charakterystycznych dla moich pomysłów, że przeżyłem wstrząs. Zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie istnieje telepatia.

Gdy dotarłem do pierwszego numeru patentowego, nie byłem zaskoczony, widząc rok 1970. Postanowiłem odnaleźć wynalazcę. Mógł nim być jeden z moich nauczycieli, od których przejąłem pewien styl, albo ktoś, z kim kiedyś współpraco wałem.

Twórca ,,Kreślarza Ralpha” mógł jeszcze żyć. Gdyby rzeczywiście tak było, muszę się z nim spotkać… poznać człowieka, którego myśli biegną identycznym torem jak moje.

W końcu otrząsnąłem się z zamyślenia i poprosiłem sprzedawcę, by pokazał mi, w jaki sposób pracuje to urządzenie. ,,Kreślarz Ralph” i ja byłiśmy stworzeni dla siebie. Po dziesięciu minutach posługiwałem się nim lepiej niż pracownik sklepu. W rezultacie wykonałem niezły rysunek i otrzymałem cennik, rabat i instrukcję obsługi. Gdy sprzedawca poprosił mnie o wpisanie nazwiska do odpowiedniej rubryki, wyszedłem obiecując, że zatelefonuję. To było nieczyste zagranie, ale zabrałem mu w końcu tylko godzinę.

Ze sklepu powędrowałem do fabryki Hired Girl, gdzie miałem zamiar (i nadzieję) podjąć pracę.

Wiedziałem już, że Miles i Belle nie pracują tutaj od dawna. Cały wolny czas poświęciłem na poszukiwania Belle, Milesa, a przede wszystkim Ricky. Żadne z nich nie figurowało w książce telefonicznej Wielkiego Los Angeles.

Nie znalazłem ich nazwisk nawet w ogólnoamerykańskim banku numerów w Cleveland. Zapłaciłem poczwórną opłatę, Belle mogła przecież używać nazwiska Darkin lub Gentry.

Podobnym fiaskiem zakończyły się próby ze spisem wyborców okręgu Los Angeles.

Firma Hired Girl w osobie jakiegoś siedemnastego zastępcy, odpowiedzialnego za nieodpowiedzialną korespondencję, nie odrzucała możliwości, że kiedyś, przed trzydziestu laty, zatrudniała osoby o takich nazwiskach, ale teraz nie jest w stanie dostarczyć mi żadnych informacji.

Znaleźć trop po trzydziestu latach to zajęcie nie dla amatora, który ma niewiele czasu i jeszcze mniej pieniędzy. Nie dysponowałem ich odciskami palców, w przeciwnym razie spróbowałbym może w FBI. Nie znałem numerów ich polis ubezpieczeniowych. Mój kraj nigdy nie był policyjnym państwem, dlatego nie istniał żaden urząd prowadzący kartoteki z danymi wszystkich obywateli, a gdyby nawet było inaczej, i tak nie miałbym do nich dostępu.

Jakaś agencja detektywistyczna pewnie chętnie zajęłaby się moją sprawą, oczywiście za sowitą opłatą. Mogłaby przekopać się przez spisy we wszystkich możliwych urzędach, archiwa dziennikarskie i diabli wiedzą co jeszcze. Nie miałem jednak ani tyle forsy, ani przedsiębiorczości i czasu, by sam się tym zająć.

Jeśli chodzi o Milesa i Belle, pogodziłem się już z myślą, że ich nie odnajdę. Postanowiłem jednak twardo, że gdy uzbieram odpowiednią kwotę, wynajmę zawodowców, aby znaleźli Ricky. Przekonałem się, że nie jest właścicielką akcji Hired Girl. W związku z tym zwróciłem się do American Bank.

Odpowiedzią było typowe pismo z adnotacją o poufności podobnych danych. Wysłałem drugi list, argumentując, iż jestem ,,śpiochem”, a Ricky jest moją jedyną żyjącą krewną. Tym razem dostałem dłuższy elaborat, podpisany przez jednego z urzędników wydziału funduszy powierniczych. Niestety i on nie mógł mi pomóc, gdyż dane dotyczące użytkowników funduszy były ściśle tajne. Uznał jednak, że może przekazać mi oświadczenie, iż jego bank ani żadna z filii nie zarządzały nigdy funduszem powierniczym Frederiki Virginii Gentry.

W ten sposób wyjaśniło się przynajmniej jedno. Ci nikczemnicy jakimś cudem zdołali zagrabić akcje Ricky.

Dokument o przepisaniu akcji musiał przejść przez American Bank, żeby nabrać mocy prawnej. Nic takiego jednak się nie stało. Biedna Ricky! Okradli ją tak samo jak mnie.