— Jeszcze nie w tej chwili. — Przerzucał strony olbrzymiej księgi, aż wreszcie zatrzymał się na jednej i podsunął mi ją pod nos. — Spójrz na to, Dan.
Trzymał palec przy nazwisku ,,Davis”. Były tam całe kolumny Davisów. Tam, gdzie miał palec, figurował jednak tuzin szczególnych przedstawicieli tego nazwiska — wszyscy mieli inicjały D.B., od Dabneya do Duncana. Danielów B. Davisów wykryto tylko trzech. Jednym z nich byłem ja.
— I to tylko z niecałych siedmiu milionów — dodał. — Chciałbyś spróbować szczęścia z pozostałymi dwustu pięćdziesięcioma?
— To nie jest żaden dowód — broniłem się słabo.
— Nie — zgodził się — to naturalnie niczego nie dowodzi. Przyznaję, że musiałby to być cholerny zbieg okoliczności, gdyby dwaj konstruktorzy o tak specyficznym talencie przypadkowo pracowali nad tym samym w tym samym czasie. Poza tym przypadkowo mając to samo nazwisko i inicjały imion. Rachunek prawdopodobieństwa określiłby nam raczej stopień nieprawdopodobieństwa takiego zdarzenia. Jednak ludzie — zwłaszcza tacy jak ty, którzy nie powinni o tym zapominać — nie pamiętają, że choć rachunek prawdopodobieństwa podkreśla znikomość szans na takie zbiegi okoliczności, to równie precyzyjnie udowadnia, że są większe od zera. A to oznacza, iż czasami trafiają się takie cuda… To wyjaśnienie podoba mi się bardziej niż stwierdzenie, że mojemu kumplowi od piwa odbiła szajba. Dobrych kumpli od piwa trudno znaleźć.
— Jak sądzisz, co mam robić dalej?
— Po pierwsze, nie marnuj forsy i czasu na psychiatrę, dopóki nie sprawdzisz drugiej możliwości, to znaczy nie poznasz pierwszego imienia tego D.B. Davisa, który wystąpił o patent. Na pewno istnieje jakiś prosty sposób, żeby przekonać się, czy przypadkiem nie jest to Dexter albo nawet Dorothy! Zachowaj zimną krew, jeśli będzie to ,,Daniel”, bo to ,,B” może oznaczać na przykład ,,Berzowski”. A ta trzecia rzecz, od której zresztą powinieneś zacząć, to zapomnieć o wszystkim i zamówić jeszcze jedną kolejkę.
Zrobiłem, jak chciał, i przeszliśmy do innych tematów, przede wszystkim spraw płci pięknej. Chuck wyznawał teorię, że kobiety są spokrewnione z maszynami — ich zachowania również nie można logicznie przewidzieć. Próbował udowodnić swoją tezę, rysując rozlanym piwem esy-floresy na stole.
W pewnym momencie dyskusji oznajmiłem stanowczo:
— Gdyby naprawdę istniały podróże w czasie, wiedziałbym już, co robić.
— Co? O czym ty mówisz?
— Ciągle o tym samym, Chuck… o tych pieprzonych kłopotach. Pomyśl… znalazłem się tutaj, w dwudziestym pierwszym wieku, odbywając właściwie podróż w czasie, choć raczej to on biegł, gdy ja leżałem w lodówce. Oczywiście miałem więcej szczęścia niż rozumu, ale w tej chwili nie to jest ważne. Wszystkie problemy, które zatruwają mi życie, mają korzenie w siedemdziesiątych latach zeszłego wieku… Powoli zaczynam dochodzić do przekonania, że jedyny sposób na ich rozwiązanie to po prostu wehikuł czasu. Trzeba się cofnąć w przeszłość, żeby nie dopuścić do błędów. Ale taka maszynka nie istnieje…
Chuck chytrze spoglądał na mnie.
— Skądże znowu!
— Co?!
W jednej chwili wytrzeźwiałem.
— Nie powinienem tego mówić.
— Pewnie, że nie — przytaknąłem — ale już się stało. Zechciej teraz łaskawie wyjaśnić, co przez to rozumiesz, zanim wyleję ci te pół litra na głowę.
— Zapomnij o tym, Dan. Wymknęło mi się niechcący.
— Mów!
— Niestety nie mogę. — Rozejrzał się wokół, nikogo na horyzoncie nie było. — To jest tajne.
— Maszyna czasu jest tajna? Rany boskie, dlaczego?!
— Do jasnej cholery, czyś ty nigdy nie pracował dla rządu? Gdyby mogli, utailiby i seks. Mogą to zrobić bez żadnych powodów: po prostu mieli taką zachciankę. Maszyna jest tajna, mnie zaś zobowiązuje przysięga, zatem nie próbuj tego ze mnie wyciągnąć.
— Ale… Chuck, nie rób takich ceregieli, wiesz, jakie to dla mnie ważne. Strasznie ważne. — Kiedy nie odpowiedział i próbował trzymać fason, mówiłem dalej: — Możesz mi zaufać. Cholera, kiedyś miałem zweryfikowaną kategorię ,,Q”. Nie odebrali mi jej do dzisiaj. Nie pracuję dla rządu i tyle.
— Co to jest kategoria ,,Q”?
Wyjaśniłem mu w kilku słowach i patrzyłem, jak zareaguje. Po chwili przytaknął.
— Masz na myśli status ,,alfa”. Przyjacielu, musiałeś być niezłą fiszą. Ja dopracowałem się tylko ,,bety”.
— Dlaczego więc nie możesz mi zdradzić tej tajemnicy?
— Wiesz o tym tak samo dobrze jak ja. Bez względu na posiadany status po prostu nie powinieneś jej znać.
— JA nie powinienem?. To w takim razie kto?… Chuck trwał w swoim uporze, więc w końcu zniechęcony warknąłem:
— Myślę, że nic takiego w ogóle nie istnieje, a całą sprawę wyssałeś z palca. Popatrzył mi prosto w oczy i powiedział:
— Danny.
— O co chodzi?
— Powiem ci, ponieważ nikomu tym nie zaszkodzę. Poza tym chcę, abyś sobie uświadomił, że to nie rozwiąże twojego problemu. Podróże w czasie są realne, ale zupełnie niepraktyczne. Nie można ich do niczego wykorzystać.
— Dlaczego?
— Pozwól mi dokończyć. Nigdy nie dopracowano szczegółów takiej podróży i nie istnieje nawet teoretyczna możliwość, że kiedyś w przyszłości to nastąpi. Ten wynalazek nie ma żadnej wartości… nawet dla celów badawczych. Stanowi uboczny efekt zerowej grawitacji — dlatego też go utajnili.
— Przecież, do cholery, zerowa grawitacja nie jest już tajemnicą.
— No i co z tego? Gdyby na przemieszczeniu w czasie można było zarobić, trąbiliby o tym na rogu każdej ulicy. A tak musimy trzymać buzie na kłódkę.
Mam wątpliwości, czy potrafiłem utrzymać język na wodzy, ale wróćmy do opowieści Chucka. Kiedy był na ostatnim roku automatyki Uniwersytetu Kolorado — to znaczy w Boulder — dorabiał sobie jako technik w wielkim laboratorium o specjalności kriogenicznej. Mniej więcej w tym czasie uniwersytet otrzymał ogromne zlecenie z Ministerstwa Obrony, mające ścisły związek z teorią pola opracowaną przez Edynburg. Daleko za miastem, w górach, wybudowano zupełnie nową placówkę. Przerzucono tam Chucka, który został przydzielony profesorowi Hubertowi Twitchellowi — doktorowi nauk fizycznych, będącemu wówczas o krok od Nagrody Nobla, a obecnie wściekłemu na cały świat, bo nie otrzymał upragnionych laurów. Twitch sądził, że gdyby udało mu się ustawić polaryzację w innej osi, mógłby pole grawitacyjne nie tylko wyrównać, ale zupełnie obrócić. Eksperyment jednak się nie udał. Wsadził więc wszystkie dane do komputera, a kiedy otrzymał wynik, oczy mało nie wyskoczyły mu z orbit. Naturalnie Chuckowi nigdy nie zdradził tych rewelacji. Profesor poprosił go tylko, żeby oznaczył dwie srebrne jednodolarówki, następnie włożył je do komory doświadczalnej — wtedy jeszcze używali metalowych pieniędzy. Wcisnął solenoidalny przycisk i dolary znikły.
To oczywiście o niczym jeszcze nie świadczyło, mógł to być zwykły trik, i gdyby wyciągnął je z nosa jakiemuś chłopakowi, który odważyłby się przyjść do laboratorium, nikt by się nie zdziwił.
Tydzień później Chuck znalazł jedną z tych monet. Tylko jedną. Ale jeszcze wcześniej, któregoś popołudnia, gdy sprzątał laboratorium, w komorze pojawiła się świnka morska. Nie należała do wyposażenia i nigdy przedtem jej tam nie było. Wracając do domu wstąpił do biologów, którzy po skontrolowaniu aktualnego stanu klatek stwierdzili, że wszystkie zwierzęta są na swoim miejscu. Zabrali ją więc do domu.
Kiedy wrócił ten srebrny dolar, Twitch tak się przejął, że przestał się golić. Przy następnej próbie użył dwóch świnek morskich z laboratorium biologicznego. Chuckowi z czymś się kojarzyła, ale widział ją zbyt krótko, ponieważ Twitch przycisnął ten swój guzik i obie świnki znikły.