— Jak to w jaki sposób? Identycznie jak za pierwszym razem. Dlaczego nie miałbym zrobić tego jeszcze raz?
— No dobrze. A czego użyłbyś zamiast pieniędzy?
Otworzyłem usta i od razu je zamknąłem. Tak, w tej sprawie nie mogłem liczyć na szczęście — poczułem się trochę głupio. Kiedyś dysponowałem znacznymi sumami, ale to było dawno. Nie mogłem zabrać ze sobą oszczędności (notabene niewystarczających) ani żadnej będącej dzisiaj w obiegu gotówki. Nawet gdybym włamał się do banku (nie mając pojęcia o fachu gangstera, a zwłaszcza predyspozycji) i zrabował milion, to i tak nic by mi z tego nie przyszło w 1970 roku. Skończyłbym za kratkami, oskarżony o fałszowanie pieniędzy. Przez trzydzieści lat zmieniła się forma banknotów, kolory, symbolika, nie mówiąc już o numerach serii czy datach.
— Musiałbym je zaoszczędzić.
— To mi się podoba. Zanim byś skończył ciułanie, znalazłbyś się z powrotem tutaj… tylko że bez włosów i zębów.
— Dobrze, dobrze. Wróćmy do przedostatniego punktu. Czy w miejscu, gdzie zbudowano laboratorium, doszło kiedykolwiek do wielkiego wybuchu?
— Chyba nie.
— Czyli nie skończyłbym w drzewie, ponieważ w nim nie skończyłem. Śledzisz mój tok rozumowania?
— Daleko je wyprzedzam. Nie zbijesz mnie z tropu, nie ze mną takie numery. Kombinowałem nad teorią czasu prawdopodobnie więcej niż ty. Podchodzisz do zagadnienia z niewłaściwej strony, od tyłu. Do wybuchu nie doszło i ty nie skończysz w drzewie… ponieważ nigdy nie zrobisz tego skoku. Nadążasz za mną?
— A gdybym jednak zrobił?
— Nie zrobisz. Ze względu na punkt piąty. Jest najważniejszy, więc nadstaw porządnie uszu. Nie zrobisz takiego skoku, ponieważ cała ta sprawa jest tajna. Nie pozwolę ci na to. Lepiej o tym zapomnij, Danny. Po tym naszym wieczorze jutro rano mogę mieć wizytę z FBI. Proponuję jeszcze jedną kolejkę, a jeśli do poniedziałku nie przymkną mnie albo jedni, albo drudzy, zadzwonię do głównego inżyniera z Alladina i sprawdzę imię tego D.B. Davisa. Dowiem się też, kim był, bądź kim jest. Może jeszcze tam pracuje, a jeśli tak, to umówię go z tobą na obiad. Niezależnie od tego chciałbym zapoznać cię ze Springerem — głównym inżynierem w Alladinie… naprawdę fajny gość. Poza tym postaraj się zapomnieć o tym pomyśle z wehikułem czasu. Z powrotu do przeszłości nic nie będzie. Nie powinienem o tym w ogóle wspominać… Jeżeli kiedykolwiek piśniesz choć słowo o dzisiejszej rozmowie, spojrzę ci prosto w oczy i wyprę się wszystkiego. Niewykluczone, że mój status ,,beta” będzie mi jeszcze potrzebny.
Na pożegnanie wypiliśmy po jednym piwie. Kiedy dotarłem do domu, niezwłocznie wlazłem pod prysznic, a potem odwiedziłem pewne miłe pomieszczenie. Uwolniony od części wypitego piwa i z trzeźwą głową, doszedłem do przykrego wniosku, że Chuck miał rację. Podróż w czasie była dla moich problemów rozwiązaniem równie praktycznym jak poderżnięcie gardła w celu pozbycia się bólu głowy.
I co ważniejsze — informacje o moim ,,bliźniaku” otrzymam za pośrednictwem pana Springera — bez wysiłku, bez ryzyka i za darmo. A swoją drogą stulecie, w którym obecnie żyłem, wydawało mi się całkiem niczego sobie…
Już w łóżku przypomniałem sobie o obowiązku codziennej lektury Timesa. Teraz nigdy nie wyrzucałem gazet, dopóki nie spojrzałem przynajmniej na tytuły i nie przejrzałem kroniki towarzyskiej. To drugie robiłem nie ze względu na ogłoszenia o narodzinach, zgonach i ślubach w wielkim świecie, ale dlatego że miałem nikłą nadzieję, iż któregoś dnia zobaczę w rubryce ,,zwolnieni” nazwisko kogoś znajomego. Chciałbym go odwiedzić, porozmawiać i pomóc na początku nowej drogi. Rzecz jasna, prawdopodobieństwo było tu raczej znikome, ale nie rezygnowałem, i dopiero przeczytanie tej rubryki dawało mi poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
W gazetach nie znalazłem nic specjalnie ciekawego z wyjątkiem wiadomości o zaginionej gdzieś między Ziemią a Marsem rakiecie — dokładniej mówiąc, o utracie wszelkiego kontaktu ze statkiem. Wśród świeżo ,,wskrzeszonych” nie znalazłem żadnego ze starych przyjaciół. Starałem się zasnąć jak najszybciej.
Około trzeciej nad ranem obudziłem się nagle zupełnie rześki. Miałem dziwny sen. Nie była to typowa nocna zmora, choć niewiele brakowało — otóż śniłem, że przegapiłem w kronice towarzyskiej wiadomość o małej Ricky.
Wiedziałem, że to tylko nocne majaki. Jednak kamień spadł mi z serca dopiero wtedy, gdy stwierdziłem, że sterta gazet z całego tygodnia leży na swoim miejscu… czasami wyrzucałem je od razu.
Wciągnąłem parę kilogramów makulatury z powrotem na łóżko i zacząłem raz jeszcze starannie przeglądać kronikę. Nie opuszczałem niczego — urodzin, zgonów, ślubów, rozwodów, adopcji, zmiany nazwiska, przyjęć i zwolnień. Nazwisko Ricky mogło mi utknąć, gdyż dokładnie przeglądałem jedynie wiadomości o hibernowanych. Nie mogłem wykluczyć, że wzmianka dotyczyła jej ślubu, urodzin dziecka lub innej uroczystości.
To, co prawdopodobnie postawiło mnie na nogi w środku nocy, o mały włos nie uszłoby uwagi i za drugim razem. Times z 2 maja 2001 podawał w rubryce ,,zwolnieni ze schroniska Riverside” nazwisko… F.V. Heinicke.
— F.V. Heinicke!
Heinicke — tak nazywała się babka Ricky… wiedziałem o tym, byłem tego pewien! Nie miałem pojęcia, skąd ta pewność, ale czułem, że tkwiło to gdzieś zagrzebane w mojej podświadomości i czekało tylko, żeby się z niej wygrzebać. Zapewne kiedyś widziałem tę kobietę, może opowiadali mi o niej Ricky albo Miles, niewykluczone, że mogłem ją spotkać w Sandii. Nieważne. Kiedy w Timesie zobaczyłem to nazwisko, zakodowana informacja wypłynęła na powierzchnię.
Musiałem się przekonać, czy F.V. Heinicke to istotnie Frederica Virginia Heinicke.
Drżałem ze zdenerwowania, oczekiwania i lęku. Chociaż już dawno przyzwyczaiłem się do wkładania spodni z naelektryzowanymi szwami, tym razem bezskutecznie próbowałem zapiąć je na zamek błyskawiczny. Wreszcie po kilku minutach znalazłem się w holu, gdzie stała budka telefoniczna. Ledwie stanąłem przed automatem, musiałem wrócić do pokoju, gdyż okazało się, że z tego wariackiego pośpiechu zapomniałem karty telefonicznej.
Ręce drżały mi tak, że miałem kłopoty z wsunięciem kartonika w szczelinę. W końcu udało się i wykręciłem numer centrali miejskiej.
— Z kim mam pana połączyć?
— Hm, poprosiłbym schronisko Riverside, w obwodzie o tej samej nazwie.
— Szukam… jeszcze chwila… linia jest wolna. Już łączę. Ekran rozjaśnił się i zobaczyłem jakiegoś mężczyznę.
— Ma pan chyba złą fazę. Schronisko Riverside o tej porze jest zamknięte.
— Proszę się nie rozłączać. Jeżeli mówię ze schroniskiem Riverside, to właśnie od was chciałem się czegoś dowiedzieć.
— No dobrze, o co chodzi o tak późnej porze?
— Macie u siebie klientkę, F.V. Heinicke, niedawno przebudzoną. Chciałbym wiedzieć… Pokręcił głową.
— Nie podajemy telefonicznie informacji o pacjentach. A tym bardziej w środku nocy. Będzie lepiej, jak zadzwoni pan po dziesiątej. Albo niech pan przyjedzie osobiście.
— Przyjadę, oczywiście, że przyjadę. Muszę jednak wiedzieć szalenie ważną rzecz. Co oznaczają te inicjały ,,F.V.”?
— Przecież już panu powiedziałem…