— To ta sama waga, na której ważyłem biedaka Vincenta. — Przenieśliśmy balast na drugą stronę platformy. — Jakie ustawiamy współrzędne czasowe? — zapytał. — Tym razem pan jest reżyserem.
— Hm, twierdził pan, że można to zrobić z całą precyzją?
— Tak twierdziłem. Czyżby pan wątpił?
— Nie, oczywiście, że nie. W porządku, dzisiaj mamy dwudziesty czwarty maja — powiedzmy, że… na przykład trzydzieści jeden lat, trzy tygodnie, jeden dzień, siedem godzin, trzynaście minut i dwadzieścia pięć sekund.
— To marny dowcip, proszę pana. Kiedy mówiłem ,,dokładnie”, myślałem o dokładności rzędu jednej stutysięcznej. Nigdy nie miałem możliwości ustawienia jednej stumilionowej.
— Aha. Sam pan widzi, jak ważna jest dla mnie ta powtórna próba, skoro tak niewiele wiem o pańskim wynalazku. Powiedzmy, że wybieram trzydzieści jeden lat i trzy tygodnie. Czy to nie za dużo?
— Skądże, maksymalny błąd nie powinien przekraczać dwóch godzin. — Zestroił urządzenia. — Może pan zająć swoje miejsce na platformie.
— To już wszystko?
— Tak… to znaczy wszystko, oprócz energii. Nie mógłbym dokonać takiego przemieszczenia, wykorzystując tyle energii, ile przy próbie z monetami. Ponieważ jednak nie będziemy przeprowadzać przemieszczenia prawdziwego, możemy ten problem pominąć.
Wyglądałem na rozczarowanego i faktycznie byłem rozczarowany.
— Czyli nie dysponuje pan wszystkim, co jest potrzebne do rzeczywistego przemieszczenia? Mówił pan tylko teoretycznie?
— Do diabła, to nie była tylko teoria.
— Ale jeśli nie ma pan energii…
— Kiedy się pan tak upiera, załatwię i energię. Proszę poczekać.
Podreptał w kąt, gdzie stal telefon. Musiano go zainstalować w dniu otwarcia laboratorium, gdyż nie widziałem takiego modelu od momentu przebudzenia. Nastąpiła krótka wymiana zdań z nocnym operatorem elektrowni uniwersyteckiej. Twitchell potrafił obejść się bez mocnych słów, a mimo to był bardziej zjadliwy niż zawodowy satyryk.
— Nie interesuje mnie pańskie zdrowie. Proszę przeczytać instrukcje. Zawsze mam prawo dysponować wszystkimi urządzeniami. Mam nadzieję, że umie pan czytać. A może spotkamy się jutro u rektora i poprosimy, żeby zechciał je panu przypomnieć? Aha? Więc jednak umie pan czytać. A pisać umie pan również? Czy to już wszystkie pańskie umiejętności? Proszę uprzejmie zapisać: pełna moc na terminal laboratorium Thorntona, dokładnie za osiem minut. Proszę powtórzyć. — Położył słuchawkę na widełki. — Co za ludzie!
Podszedł do tablicy kontrolnej, przesunął jakieś dźwignie i czekał. Po chwili nawet z miejsca, w którym stałem, można było zobaczyć, jak długie wskazówki trzech mierników drgnęły, a nad tablicą zapaliło się czerwone światło.
— Mamy energię — oznajmił dumnie.
— I co teraz?
— Nic.
— Tego się mogłem spodziewać.
— Co pan chce przez to powiedzieć?
— To, co mówię. Nic się nie może stać.
— Obawiam się, że pana nie rozumiem. Mam nadzieję, że pana nie rozumiem. Chciałem powiedzieć, że nic się nie stanie, jeśli nie przycisnę głównego wyłącznika. Gdybym to zrobił, przesunąłbym pana w czasie dokładnie o trzydzieści jeden lat i trzy tygodnie.
— Ja jednak nadal twierdzę, że to czcza gadanina. Poczerwieniał gwałtownie.
— Mam wrażenie, szanowny panie, że chce mnie pan obrazić.
— Może pan myśleć, co się panu podoba. Przyszedłem tutaj sprawdzić pewną ciekawostkę, o której słyszałem. W porządku, sprawdziłem. Widziałem tablicę rozdzielczą, na której świecą się piękne lampki. Wygląda to jak machina szalonego naukowca z wielfilmu w zeroatrze. Zobaczyłem zabawny trik z dwiema monetami. Szczerze mówiąc, nie była to szczególnie udana sztuczka, gdyż monety sam pan wybrał i własnoręcznie je oznaczył. Byłe błazen poradziłby sobie lepiej. Pańskie teorie to absurd. W ministerstwie zdają sobie z tego sprawę. Sprawozdania nikt nigdzie nie ukrywał, po prostu wsadzono je do przegródki ze zgłoszeniami genialnych wynalazków typu perpetuum mobile. Od czasu do czasu wyciągają je, czytają te brednie i mają niezłą frajdę.
Myślałem, że staruszka trafi szlag. Musiałem jednak ukłuć go w czuły punkt, zranić jedyne, co mu pozostało — jego dumę.
— Niech pan się wynosi. Połamię panu kości. Gołymi rękami połamię panu kości!
Widząc jego wściekłość, byłem prawie gotów uwierzyć, że mu się to uda mimo podeszłego wieku, stanu zdrowia i mojej wagi. Dolałem oliwy do ognia.
— Nie ma strachu, tatuśku. A ten guzik przyszyj se pan do kapoty.
Spojrzał na mnie, spojrzał na przycisk, ale jeszcze nie podjął decyzji. Musiałem mu pomóc. Zaśmiałem się drwiąco.
— To oszustwo. Twitch, jesteś starym nadętym kanciarzem, blagierem jakich mało. Pułkownik Trushbotham miał rację.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W momencie gdy dotknął przycisku, chciałem zawołać, żeby tego nie robił. Było już jednak za późno; maszyneria została puszczona w ruch. W tej ostatniej chwili przemknęła mi przez głowę rozpaczliwa myśl, że właściwie nie chcę w tym uczestniczyć. Spaliłem za sobą wszystkie mosty i niemal doprowadziłem do ostateczności biednego starego człowieka, który mnie nigdy nie skrzywdził. Co gorsza, nie wiedziałem, w jakim poruszam się kierunku.
Najpierw poczułem ból pośladków. Sądzę, że upadek nie nastąpił z wysokości większej niż metr, ale nie byłem nań przygotowany i rąbnąłem o ziemię niczym worek ziemniaków.
Potem usłyszałem głos:
— Skąd pan się tu, do diabła, wziął?
Był to głos czterdziestoletniego łysego mężczyzny. Wysoki i dobrze zbudowany, stał przede mną, wziąwszy się pod boki. Wyglądał na inteligentnego i nie pozbawionego poczucia humoru biznesmena, którego ogarnęła wściekłość z powodu nagłego wtargnięcia jakiegoś intruza.
Usiadłem na żwirowej alejce posypanej igliwiem. Mężczyźnie towarzyszyła przystojna, młodsza od niego kobieta. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem bez słowa.
— Gdzie jestem? — zapytałem z głupia frant. Mogłem wprawdzie zapytać ,,Jaki mamy rok?”, ale zabrzmiałoby to jeszcze głupiej, tym bardziej że nie miałem wcale ochoty zbyt szybko się dowiedzieć. Wystarczył mi jeden rzut oka, żeby stwierdzić, iż na pewno nie znajdowałem się w roku 1970. I nie byłem również w roku 2001, kiedy w takich strojach paradowano na plażach. Wybrałem zły kierunek.
Opuściłem głowę i spojrzałem na siebie. Byłem ubrany. Czułem się trochę niezręcznie… po prostu nie na miejscu… Bo oni obydwoje nie mieli na sobie niczego, co przykrywałoby piękną opaleniznę. Nawet lepexu. I wcale nie wyglądali na zażenowanych tym faktem.
— Spokojnie, wszystko po kolei — powiedział mężczyzna. — Zadałem pytanie, skąd się pan tu wziął? — Spojrzał w górę. — Czyżby pan zostawił spadochron na drzewie? Jeśli tak, to po co pan tu lądował? Tablice przecież ostrzegają, że to teren prywatny i obcy nie mają prawa wstępu. A co ma znaczyć to karnawałowe przebranie?
Moim zdaniem byłem zupełnie w porządku — zwłaszcza biorąc pod uwagę ich goliznę. Ale nie odpowiedziałem. Inne czasy, inne obyczaje — wiedziałem, że będę miał kłopoty.
Kobieta położyła mu rękę na ramieniu.
— Zostaw go, John. I tak jest ciężko przestraszony. Pytająco spojrzał na nią, a potem przeniósł wzrok na mnie.
— Hm, coś się panu stało? Spróbowałem wstać.
— Myślę, że nie. Skończy się prawdopodobnie na kilku siniakach. Przepraszam, jaki dziś mamy dzień?
— Proszę? Przecież jest pierwsza niedziela maja. Chyba trzeci. Prawda, Jenny?