— Tak, kochanie.
— Chwileczkę, zaraz wszystko wyjaśnię. Uderzyłem się mocno w głowę i jestem jakby zamroczony. Którego mamy dzisiaj? Cała data!
— Co?
Powinienem był trzymać język za zębami, dopóki nie sprawdzę tego gdzie indziej — w kalendarzu albo w gazecie.
Musiałem jednak wiedzieć to tu, w tej chwili, nie mogłem wytrzymać. Spytałem:
— Jaki mamy rok?
— Przyjacielu, to musiało być silne uderzenie. Jest rok 1970.
Olbrzymi kamień spadł mi z serca. Udało się! Udało! Mam dosyć czasu, aby wnieść poprawki do życiorysu.
— Dzięki — odetchnąłem. — Bardzo wam dziękuję. Nie możecie sobie wyobrazić, jak mi ulżyło.
Ponieważ mężczyzna ciągle jeszcze wyglądał na gotowego przywołać posiłki, dodałem nerwowo:
— Często zupełnie bez powodu miewam ataki amnezji. Kiedyś straciłem… całych pięć lat.
— Teraz rozumiem, że to może wyprowadzić człowieka z równowagi — przytaknął powoli. — Czuje się pan dość dobrze, by odpowiedzieć na moje pytania?
— Nie męcz go tak, kochanie — powstrzymała go cicho kobieta. — Wygląda na porządnego człowieka. Myślę, że jest trochę zagubiony.
— Zobaczymy. A zatem, panie?…
— Czuję się już okay. Przed chwilą byłem zupełnie skołowany.
— W porządku. Jakim cudem dostał się pan tutaj? Dlaczego jest pan tak ubrany?
— Prawdę mówiąc, nie mam zielonego pojęcia, jak tu trafiłem. W ogóle nie wiem, gdzie jestem. Te ataki łapią mnie tak nagle… A jeżeli chodzi o ubranie… lubię być ekscentryczny. Sądzę, że wy również…
Spojrzał na mnie z uśmiechem.
— Rozumiem, że rodzaj naszego ubrania… czy jego brak… w innych okolicznościach wymagałby konkretnego wyjaśnienia. Jednak to pan nie pasuje do tego miejsca i to niezależnie od ubioru, natomiast my jak najbardziej. Znajdujemy się na terenie Klubu Nudystów w Denver.
John i Jenny Sutton należeli do tych ludzi, których nic nie jest w stanie wyprowadzić z równowagi. Nawet w czasie trzęsienia ziemi nie zrezygnowaliby z popołudniowej herbaty z mlekiem. Johnowi nie wystarczyły moje wyjaśnienia i chętnie wziąłby mnie w krzyżowy ogień pytań, lecz Jenny w porę go powstrzymała. Opowiadałern w. koło historyjkę o ,,nagłych atakach utraty pamięci” i twierdziłem, iż moim ostatnim wspomnieniem jest wczorajszy wieczór w nowym Pałacu Browna w Denver. W końcu John stwierdził:
— W porządku, brzmi to wcale ciekawie i prawie zabawnie; chyba ktoś będzie jechał do Boulder, to podwiezie pana. Stamtąd autobusem dostanie się pan do Denver. — Jeszcze raz zerknął na mnie. — Jeżeli przyprowadzę pana do Klubu w takim stroju, ludzie mogą się mocno zdziwić.
— John… chyba byłoby prościej, gdybym się rozebrał?
Nie uczestniczyłem co prawda w żadnym obozie nudystów, ale spędziłem z Chuckiem parę weekendów w Santa Barbara i Laguna Beach, gdzie gołe ciało na plaży wyglądało zupełnie naturalnie.
Sutton przytaknął:
— Faktycznie, byłoby lepiej.
— Kochanie — odezwała się Jenny — czy on nie mógłby być naszym gościem?
— Mmm… tak, chyba tak. Moja najdroższa, bądź tak dobra i przejdź się do Klubu. Wspomnij dyskretnie, że oczekujemy gościa z… właściwie skąd pochodzisz, Danny?
— Z Kalifornii, z Los Angeles. Urodziłem się tam.
O mało co nie powiedziałem z ,,Wielkiego Los Angeles”, ale w porę ugryzłem się w język. Teatry już nie były zeroatrami.
— Z Los Angeles. To wystarczy, nazwiska nie muszą znać, tutaj nie używa się nazwisk. Kochanie, przedstaw rzecz tak, jakby była powszechnie znana. Wspomnij, że za pół godziny mamy się spotkać przy bramie. Wróć do nas i przynieś mi moją torbę podróżną.
— Po co, najmilszy?
— Żeby schować ten maskaradowy kostium. Rzuca się w oczy, nawet jeśli nosi go taki ekscentryk jak Danny.
Wstałem i schowałem się za krzaki, żeby tam zrzucić ubranie, bo Jenny Sutton jeszcze nie odeszła. Tłumaczyłem to wstydliwością, ale musiałem tak zrobić; nie mogłem rozebrać się przy nich i ujawnić dziesięciu kilogramów złotego drutu wartości 20 000 dolarów, którym owinąłem się podwójnie w pasie niczym pętlą i zawiązałem z przodu. Przypuszczam, że z tego szoku mogliby się nie pozbierać.
Kiedy zdjąłem już ubranie, zapakowałem w nie złoto i usiłowałem udawać, że całość waży tyle, ile same ciuchy. John Sutton rzucił wzrokiem na tobołek, ale nic nie powiedział. Zaproponował mi papierosa — nosił je na łańcuszku zawieszonym na szyi. Był to gatunek, z którym już dawno pożegnałem się na zawsze.
Zamachałem w powietrzu, żeby zapalić, co oczywiście nie nastąpiło, więc pozwoliłem, by John podał mi ogień.
— Teraz — powiedział spokojnie — kiedy jesteśmy sami, może pan przypomni sobie o czymś, o czym powinienem wiedzieć? Jeśli mam poręczyć za pana w Klubie, muszę przynajmniej upewnić się, że nie będę miał z tego powodu kłopotów.
Zaciągnąłem się mocno i dym podrażnił mi gardło.
— John, nie będzie żadnych kłopotów. Jest to ostatnia rzecz na świecie, której bym pragnął.
— Hm… też tak sądzę. Czyli wracamy do wersji — ,,nagłe ataki amnezji”?
Zacząłem zastanawiać się nad tą głupią sytuacją. Miał prawo wiedzieć, ale prawdopodobnie nie uwierzyłby mi, gdybym powiedział prawdę… ja przynajmniej na jego miejscu nabrałbym podejrzeń. Ale byłoby znacznie gorzej, gdyby jednak uwierzył. Podniósłby taki rwetes, że nie zdołałbym już zapanować nad sytuacją. Przypuszczam, że gdybym był całkowicie legalnym podróżnikiem w czasie, wykonującym zadanie ściśle naukowe, zależałoby mi, rzecz jasna, na jak najszerszej publicity. Mając jakiś nie do obalenia dowód prawdziwości mych słów, który pochodziłby z przyszłości, mógłbym domagać się potwierdzenia realności podróży w czasie poprzez badania doświadczalne.
Lecz w moim przypadku takie rozwiązanie odpadało. Byłem osobą prywatną, człowiekiem o nader wątpliwym pochodzeniu, który nie miał zamiaru zwracać na siebie i swoje magiczne sztuczki uwagi szerszego ogółu. Szukałem po prostu swoich drzwi do lata, w miarę możliwości w ciszy i spokoju.
— John, gdybym był z panem szczery i tak by mi pan nie uwierzył.
— Hmm… możliwe. Jednak widziałem, jak jakiś facet spada z jasnego nieba… i nie odnosi specjalnych obrażeń. Ma na sobie dziwne ubranie. Nie wie, gdzie jest i jaki mamy dzień. Danny, czytałem Charlesa Forta * jak większość ludzi. Nigdy bym nie przypuścił, że sam przeżyję coś takiego. Ale kiedy już byłem świadkiem takiego ewenementu, nie zadowolą mnie wyjaśnienia prymitywne jak karciana sztuczka.
— John, przed momentem użył pan terminologii i sformułowań charakterystycznych dla języka prawniczego. Jest pan prawnikiem?
— Tak, jestem. Dlaczego?
— Czy mógłby pan potraktować moje słowa jak informację zastrzeżoną?
— Hmm. Chce pan zostać moim klientem?
— Tak, jeżeli pragnie pan to tak nazwać. Prawdopodobnie będę potrzebował porady prawnej.
— Więc do dzieła, ta rozmowa zostanie między nami dwoma.
— W porządku. Jestem z przyszłości. Cofnąłem się w czasie.
Na moment jakby go zamurowało. Leżeliśmy wyciągnięci na słońcu, ja próbowałem się rozgrzać, a on żuł w zamyśleniu igły sosny.
— Ma pan rację — stwierdził wreszcie. — Nie wierzę. Zostańmy lepiej przy tych ,,atakach”.
— Wiedziałem, że pan nie uwierzy. Westchnął ciężko.
— Powiedziałbym raczej, że nie chcę wierzyć. Tak jak nie chcę wierzyć w duchy, reinkarnację i we wszystko, co ma związek z postrzeganiem pozazmysłowym. Lubię proste rzeczy, które rozumiem, i chyba nie odbiegam pod tym względem od normy. Tak więc moja pierwsza rada brzmi: niech pan zostanie przy pierwotnej wersji swojej opowieści i nikomu nic więcej nie mówi.