Na pustyni Mojave zorganizowaliśmy w odkupionym od lotnictwa wojskowego budynku małą fabryczkę i wykorzystując mój talent techniczny oraz prawniczo-handlowe doświadczenie Milesa, wspólnym wysiłkiem zaczęliśmy produkować ,,Dziewczynę na posługi”. A ściśle mówiąc, to ja wynalazłem ,,Dziewczynę na posługi” oraz wszystkich jej krewnych, ,,Czyściocha Williego” i innych, choć moje nazwisko nie figuruje na żadnym z dokumentów patentowych.
Podczas służby w wojsku zastanawiałem się ciągle, co może robić inżynier mechanik. Pracować dla firm takich jak Standard Oil, du Pont albo General Motors? Za trzydzieści lat urządzą mu wieczorek pożegnalny i wyślą na emeryturę. Nigdy nie zabraknie mu na obiad lub kolację, mnóstwo czasu spędzi w firmowych samolotach, ale nigdy nie będzie panem samego siebie.
Może też pójść na posadę państwową — dobra pensja na początek, dobra emerytura, żadnych kłopotów, trzydzieści dni urlopu rocznie i mnóstwo innych plusów. Tylko że ja właśnie skończyłem taki długi państwowy urlop i chciałem stać się niezależny. Czyżby mechanik był skazany na sześć milionów godzin pracy do momentu wypuszczenia pierwszego modelu na rynek? Ford i bracia Wright zaczynali w warsztacie rowerowym, nie mając wielkiego kapitału. Ludzie twierdzili, że te czasy dawno już minęły, ale ja w to nie wierzyłem.
Automatyzacja rozwijała się w szalonym tempie — linie chemiczno technologiczne, które wymagały obsługi dwóch kontrolerów i jednego konserwatora; urządzenia, które w jednym mieście wypuszczały bilet, a w sześciu innych stemplowały go i sprzedawały; stalowe krety, drążące węgiel na oczach spokojnie przyglądających się chłopców z United Mine Workers. Dopóki byłem na liście wypłat Wuja Sama, postanowiłem dowiedzieć się wszystkiego o nowoczesnej elektronice, technice, łączności i cybernetyce w zakresie dozwolonym przez moją kartę weryfikacyjną ,,Q”.
Co zostanie poddane automatyzacji na szarym końcu?
Odpowiedź: gospodarstwo domowe. Celowo nie próbowałem stworzyć w pełni ,,naukowego” gospodarstwa. Kobietom to nie odpowiadało, im w zupełności wystarczała lepiej wypolerowana jaskinia. Panie domu zawsze skarżyły się na problemy ze służbą i to nawet w czasach, gdy służący stali się gatunkiem spotykanym równie często jak mastodonty. Właściwie nie znałem gospodyni, która nie miałaby w sobie czegoś z niewolnicy, i wszystkie prawdopodobnie myślały, że nie można się obejść bez pucułowatej wiejskiej dziewczyny, wdzięcznej za możliwość czternastogodzinnego szorowania podłogi, żywiącej się resztkami obiadu, zadowolonej z pensji, która nie zadowoliłaby nawet pomocnika instalatora.
Dlatego też nazwałem swoje monstrum ,,Dziewczyną na posługi” — nazwa sugerowała półniewolnicę, dziewczynę przybyłą nie wiadomo skąd, taką, którą kiedyś dyrygowała babcia.
W rzeczywistości był to ulepszony odkurzacz; chcieliśmy sprzedawać go po cenie konkurencyjnej dla standardowych elektroluksów.
,,Dziewczyna na posługi” (pierwszy model, nie ten półinteligentny robot, produkowany przez nas znacznie później) musiała jedynie czyścić podłogi… jakiekolwiek podłogi, przez cały dzień, bez nadzoru. A jak dotąd nie ma nigdzie takiej podłogi, która nie wymagałaby czyszczenia.
,,Dziewczyna” zamiatała, wycierała, odkurzała lub polerowała — wszystko według polecenia zakodowanego w pamięci. Podnosiła z podłogi wszelkie przedmioty większe niż główka od szpilki i umieszczała na górnej części swojej obudowy, tak by ktoś mądrzejszy od niej zdecydował, czy znalezioną rzecz schować, czy wyrzucić. Cały dzień cicho kręciła się po pokojach, szukając brudu czujnikami optycznymi, którym nic nie mogło umknąć; ślizgała się po czystych parkietach w nie kończącym się poszukiwaniu brudnych. Kiedy natknęła się na ludzi, uciekała jak dobrze wyszkolona służąca, dopóki nie podeszła do niej właścicielka i nie ustawiła odpowiedniego przełącznika, pozwalającego biedaczce kontynuować pracę. Pod wieczór wracała zawsze na swoje ,,posłanie” i tam błyskawicznie ładowała akumulatory — póki nie zainstalowaliśmy w niej wiecznej baterii.
Między pierwszym modelem ,,Dziewczyny na posługi” a odkurzaczem nie istniało wiele różnic. Jednak główna zaleta — to, że robot sprzątał bez nadzoru — wystarczyła, byśmy znaleźli nabywców.
Podstawowy schemat oparłem na idei ,,elektrycznego żółwia”, o którym wygrzebałem artykuł z końca lat czterdziestych w Scientific American. Obwód pamięciowy skopiowałem z mózgu zdalnie sterowanej strzały (ściśle tajne zabawki nie podlegają prawu patentowemu), a urządzenia czyszczące i procesy łączenia wybrałem z całej masy różnych rzeczy, od froterki do podłóg wojskowych szpitali, przez automat na oranżadę, po ,,rękę” używaną w fabrykach atomowych do chwytania wszystkiego co ,,gorące”. Nie było w tym nic rewelacyjnego, oryginalny był tylko sposób, który połączył te wszystkie elementy. Ta ,,iskra geniuszu”, której wymagają nasze przepisy, polegała jedynie na znalezieniu właściwego specjalisty od praw patentowych.
Niepowtarzalność naszego wyrobu wynikała z techniki produkcji; cały robot mógł być wykonany ze standardowych elementów, zamówionych według katalogu Sweeta — z wyjątkiem dwóch trójwymiarowych woreczków i jednego obwodu scalonego. Jego produkcję powierzyliśmy innej firmie, natomiast sami zajęliśmy się wytwarzaniem woreczków w szopie, zwanej szumnie ,,fabryką”, wyposażonej w automaty z wojskowego demobilu.
Na początku uruchomiliśmy razem — Miles i ja — całą linię montażowi, od śrubek aż po oczyszczacz powierzchni. Prototyp kosztował 4317 dolarów i 9 centów, pierwsza setka niewiele ponad 39 dolarów za sztukę, a sprzedawaliśmy je po 60 dolarów domowi towarowemu w Los Angeles, który podwyższał cenę do 85 dolarów. Pierwszą partię zresztą musieliśmy sprzedawać w komisie, żeby ją w ogóle sprzedać, nie mieliśmy bowiem ani centa na reklamę, a zanim pojawiły się pierwsze pieniądze, o mało nie umarliśmy z głodu. Potem Life opublikował dwustronicowy artykuł o ,,Dziewczynie na posługi”… i trzeba było na gwałt szukać pomocy, by szybko montować to monstrum.
Belle Darkin przyłączyła się do nas zaraz po doniesieniach prasowych Do tej pory całą korespondencję pisaliśmy na archaicznym underwoodzie, rocznik 1908. Zatrudniliśmy Belle jako maszynistkę i księgową, wypożyczyliśmy elektryczną maszynę do pisania z ozdobnymi czcionkami i węglową taśmą, ja zaś zaprojektowałem znak firmowy, który zaczęliśmy umieszczać na naszej korespondencji. Cały dochód pchaliśmy w fabrykę, ja z Pitem spałem w warsztacie, a Miles z Ricky w domku nie opodal. Spółkę akcyjną założyliśmy dla samoobrony. Potrzebne były trzy osoby — daliśmy Belle udział w akcjach i mianowaliśmy ją sekretarką oraz skarbnikiem. Miles był prezesem i generalnym dyrektorem, ja głównym inżynierem i prezesem rady nadzorczej… z pięćdziesięciojednoprocentowym udziałem w akcjach.
Chętnie wyjaśnię, dlaczego zostawiłem kontrolę w swoich rękach. Nie byłem chciwy, po prostu chciałem pozostać niezależny. Miles pracował jak szatan — muszę mu to przyznać. Ale więcej niż sześćdziesiąt procent oszczędności, z którymi zaczynaliśmy, należało do mnie, jak również sto procent wynalazczości i techniki twórczej. Miles nigdy nie zdołałby skonstruować ,,Dziewczyny na posługi”, natomiast ja mógłbym to zrobić z każdym innym partnerem lub w ogóle sam — tyle że prawdopodobnie nie zarobiłbym wtedy żadnych pieniędzy. Miles był biznesmenem, ja nie.
Chciałem jednak zapewnić sobie kontrolę nad warsztatem. Milesowi zostawiłem swobodę w sprawach handlowych… jak się później okazało, zbyt dużą.
Pierwszy model ,,Dziewczyny na posługi” cieszył się takim wzięciem jak piwo na meczu piłki nożnej, ja zaś miałem pełne ręce roboty z udoskonalaniem, przygotowaniem prawdziwej linii montażowej i wyszukaniem specjalisty, który odpowiadałby za sprawy czysto produkcyjne. Gdy go znalazłem, mogłem ze spokojną głową zająć się wymyślaniem następnych modeli maszyn.