Marzyła mi się maszyna, która potrafiłaby zrobić wszystko w gospodarstwie domowym — oczywiście sprzątnąć i ugotować, ale oprócz tego wykonywać bardziej złożone czynności, jak na przykład przewinąć dziecko lub wymienić taśmę w maszynie do pisania. Chciałem, by małżeństwo kupiło — powiedzmy za cenę dobrego samochodu — zamiast całej menażerii: ,,Dziewczyny na posługi”, ,,Czyściocha Williego”, ,,Wychowawczyni Velmy”, ,,Paula — chłopca na posyłki” i ,,Ogrodnika Zandy”, jeden mechanizm dorównujący chińskiemu służącemu, o którym wszyscy czytali, ale nikt takiego nigdy nie widział na oczy.
Gdyby mi się to udało, wkroczylibyśmy w drugi etap emancypacji, uwalniający kobiety z wiecznego niewolnictwa. Chciałem obalić mit, że ,,kobieca praca nie ma końca ani początku”. Praca w domu — monotonna i zbyteczna harówka — była wyzwaniem rzuconym fachowi inżyniera.
1 temu wyzwaniu miał sprostać samotny konstruktor. Niezbędne zatem było, żeby prawie cały ,,Uniwersalny Frank” składał się ze standardowych części i nie wymagał za wiele pracy koncepcyjnej. Badania podstawowe to wysiłek ponad możliwości jednego człowieka, dlatego albo musiałem postawić na rozwój wcześniejszych dokonań, albo pozbyć się nadziei na sukces.
Na szczęście automatyka nie była ,,ziemią nieznaną”, istniało mnóstwo danych na interesujący mnie temat, a ja sam nie marnowałem czasu, mając w kieszeni kartę ,,Q”. To, czego chciałem, nie było tak złożone jak programowanie zdalnie kierowanej strzały.
Jakimi umiejętnościami miał chlubić się ,,Uniwersalny Frank”? Musiał wykonać wszystko to, co robi człowiek w gospodarstwie domowym. Nie wymagałem od niego, by umiał grać w karty, kochać się, jeść albo spać, jednak powinien umieć sprzątnąć po partii pokera, ugotować, pościelić łóżka i zatroszczyć się o dzieci — przynajmniej rejestrować regularność oddechu dziecka, by zareagować w razie wyraźnej zmiany. Zadecydowałem. że nie musi podnosić słuchawki telefonu, ponieważ ten trik wykorzystywała już któraś ze spółek telefonicznych. Nie musiał też bawić się w odźwiernego, większość mieszkań wyposażona była w domofony.
Żeby jednak podołać wszystkiemu, czego od niego wymagałem, musiał mieć ręce, oczy, uszy i mózg… całkiem dobry mózg.
Ręce mogłem zamówić w firmach dostarczających urządzenia do zakładów atomowych. Kupowałem od nich ręce dla ,,Dziewczyny na posługi”, jednak tym razem potrzebowałem manipulatorów z serwomechanizmami o dużym zasięgu i precyzyjnym ujemnym sprzężeniu zwrotnym, wymaganym przy mikroanalizie i ważeniu radioaktywnych izotopów. Te same firmy mogły dostarczać oczy o prostej konstrukcji, ponieważ ,,Frank” nie potrzebował przy swoich manewrach przebijać wzrokiem kilku metrów betonowej obudowy reaktorów jądrowych.
Uszy mogłem kupić od którejkolwiek firmy elektrycznej — choć liczyłem się z tym, że moje rozwiązanie będzie wymagało zaprojektowania nowych obwodów, które by zapewniły jednoczesność wizualnego, dźwiękowego i dotykowego kierowania rękoma, osiągniętego przy użyciu sprzężenia zwrotnego, podobnego w zasadzie do działania rąk ludzkich.
Za pomocą tranzystorów i obwodów drukowanych nawet w małej przestrzeni można zrobić dużo.
,,Frank” nie musiał wchodzić na drabinę. Miał wyciągać szyję jak struś i rozczapierzać palce.
Zastanawiałem się, czy wyposażyć go w umiejętność poruszania się po schodach. Istniał wózek inwalidzki, który schodził i wspinał się po stopniach. Może powinienem go kupić i użyć jako podwozia? W ten sposób wielkość prototypu ograniczyłaby się do rozmiarów krzesła inwalidzkiego, a waga do ciężaru przeciętnego pacjenta. Takie byłyby podstawowe parametry. Napęd i sterowanie podłączyłbym do mózgu ,,Franka”.
Z mózgiem miałem największe kłopoty. Można zbudować przyrząd o konstrukcji podobnej do ludzkiego szkieletu albo nawet i lepszy. Można wyposażyć go w dostatecznie elastyczny system sterowania i sprzężeń zwrotnych, tak by potrafił wbijać gwoździe, szorować podłogi i rozbijać jajka. Dopóki jednak nie ma między uszami takiej maszynki, jaką ma człowiek, nie jest człowiekiem, ba, nie jest nawet namiastką człowieka.
Na szczęście nie potrzebowałem ludzkiego mózgu; chciałem sprokurować jedynie posłusznego głupka, który byłby zdolny wykonywać powszednie, monotonne prace domowe.
Uratowały mnie pamięciowe lampy elektronowe Thorsena. Międzykontynentalne rakiety, posłane w odwecie na nieprzyjaciela, ,,myślały” dzięki tym właśnie podzespołom, a systemy kierowania ruchem drogowym w dużych miastach również używały jakichś prymitywnych ich wariantów. Nie ma sensu zajmować się teorią działania takiej lampy, bo nie wiem, czy nawet w Bell Laboratories umiałby ktoś powiedzieć, o co tu chodzi. Wystarczy wiedzieć, że pamięciową lampę Thorsena można włączyć do obwodu sterującego, używając ręcznego sterowania przeprowadzić danym urządzeniem jakąś operację, a lampa ,,zapamięta” wszystkie działania. Gdy chcemy czynność powtórzyć, raz tylko lub wielokrotnie, lampa pamięciowa kieruje przebiegiem operacji już bez nadzoru. W wypadku zdalnie sterowanej rakiety i ,,Uniwersalnego Franka” trzeba dodać obwód rdzeniowy, zapewniający mechanizmowi ,,inteligencję”. Oczywiście nie jest to rozum w pełnym tego słowa znaczeniu (uważam, że maszyny nigdy nie będą inteligentne); obwód rdzeniowy stanowi właściwie podzespół wyszukujący, którego program brzmi: ,,Szukaj tego w ramach takiego a takiego ograniczenia, a gdy znajdziesz, wykonaj instrukcję podstawową”.
Podstawowa instrukcja może zawierać tyle rozkazów, wezwań i podinstrukcji, ile tylko da się wpakować do pojedynczej lampy pamięciowej Thorsena. Na szczęście zmieści się tam dużo. Można ją tak zaprogramować, że ,,obwody inteligencji” przerwą wykonywanie instrukcji podstawowej w cyklu za każdym razem, gdy będą to działania niezgodne z tym, co pierwotnie było wprowadzone do pamięci.
A zatem tylko raz pokazałem ,,Uniwersalnemu Frankowi”, jak sprzątać ze stołu, usuwać resztki jedzenia i wsadzać talerze do zmywarki. Od tej pory umiał sobie poradzić ze wszystkimi brudnymi naczyniami, jakie wpadły mu w ręce. Co ciekawsze — mogłem wpakować mu do głowy program ,,mycie naczyń” — ,,Frank” zaś, widząc je po raz pierwszy, brał się od razu do roboty… i nigdy nic nie stłukł.
Nie poprzestałem na jednej pamięci. Wpakowałem drugą lampę i ,,Frank” momentalnie nauczył się niańczyć dzieci. Nie było mowy, aby przewijając niemowlęta zostawił przez nieuwagę między pieluchami agrafkę lub coś w tym rodzaju.
Do nieforemnej głowy ,,Franka” weszło z łatwością sto lamp pamięciowych Thorsena — każda z programem innej czynności. Następnie wprowadziłem do układu ,,obwody inteligencji” i dodałem jeden obwód zabezpieczający, który nakazywał ,,Frankowi” zatrzymać się i wzywać pomocy, gdy spotka się z czymś, czego nie przewidują instrukcje.
Zbudowałem ,,Franka” na szkielecie samojezdnego wózka inwalidzkiego. Wyglądał jak skrzyżowanie wieszaka na kapelusze z ośmiornicą… ale, moi drodzy, powinniście go widzieć przy szorowaniu garnków!
Miles obejrzał skrupulatnie prototyp, popatrzył, jak miesza i podaje martini, przesuwa się, wysypuje i czyści popielniczki (do pustych nawet się nie zbliżył), otwiera i zamyka okno, a następnie przejeżdża do biblioteki, odkurza i ustawia książki. Upił łyczek drinka i skrzywił się z niesmakiem:
— Za dużo wermutu.
— A ja tyle lubię. Możemy przecież tak ustawić program, by twoje koktajle mieszał w innych proporcjach, a moje w innych. Ma jeszcze mnóstwo nie wykorzystanej pamięci. To się nazywa elastyczność w obsłudze klienta.