Выбрать главу

– A nie dałoby się zejść na dół i nie czekać?

Posłała mu uśmiech zatytułowany „zapomnij”. Westchnął i otworzył drzwi na oścież.

– Dam pani parę minut. Bez gwarancji zrozumienia. Nie uczyli pani na tej psychologii, że o trzeciej w nocy homo nie jest tak całkiem sapiens?

Weszła i zamknęła drzwi. Natychmiast zrobiło się całkiem czarno.

– Nie zarabia się paru tysięcy bez wysiłku.

– Pominęliśmy istotny etap – wzruszył ramionami, czego niestety nie miała jak odnotować. – Zapomniała pani spytać, czy chcę je zarobić.

– Uznałam, że zależy panu na Drzymalskim – mruknęła.

– Niby dlaczego ma mi zależeć?

Akurat teraz przydałoby się trochę światła. Mógłby stwierdzić, czy jest rozczarowana.

– Pamięta go pan – usłyszał spokojny głos. – Proszę nie mówić, że nie. Wczoraj nie było ciemno. Widziałam pańską reakcję. To nie było…

– Rany boskie, jest trzecia – jęknął. – Nie traćmy czasu. Czy powiedziałem, że nie pamiętam, kto to jest Drzymalski? Jasne, że pamiętam. Nie zapomina się takich gości. Tylko co z tego?

– Są dwie możliwości. – Chyba oparła się o drzwi. – Pierwsza, że pan go lubi. Druga, że jest panu obojętny albo darzy go pan antypatią. W przypadku pierwszym będzie pan chciał pomóc jemu. W drugim nie będzie pan odczuwał skrupułów, pomagając wojsku za godziwą opłatą.

Kiernacki zastanowił się.

– Logiczne – przyznał w końcu. – Jednego nie rozumiem… Co zamierzacie zrobić z Drzymalskim, że jego przyjaciel jest dla was równie użyteczny jak wróg?

– „Równie” to za mocno powiedziane. Chyba większości zaangażowanych w to osób bardziej odpowiadałby ktoś nieprzepadający za Drzymalskim. – Chwila ciszy. – To pański przypadek? Podobno trudny był z niego żołnierz.

– Pytanie za dziesięć punktów, co? – uśmiechnął się. – To dlatego przysłano po mnie aż psychologa? Żeby ustalił, w który róg lepiej dąć?

Nie oczekiwał odpowiedzi. A już na pewno nie takiej.

– Właśnie – potwierdziła tak spokojnie, że aż niefrasobliwie.

– To trochę nieładnie. Nie uważa pani?

– Moje opinie są bez znaczenia. Ale nawet gdyby… Nie rozumiem, co się panu nie podoba w takim podejściu. Nikt nie oczekuje, by postępował pan wbrew sobie. Chcemy, by zarobił pan te pieniądze w zgodzie z własnym sumieniem. Co w tym złego?

Szukał jakiś czas odpowiedzi. Ale była trzecia w nocy.

– Nie przeciągajmy – westchnął. – Mam propozycję. Pani mówi, co konkretnie mam zrobić, ja mówię tak albo nie, a potem… – utknął na chwilę – …no, najprawdopodobniej wracam do łóżka.

Nawet przez mrok wyczuł jej zdziwienie.

– Nie przesadza pan? – Oprócz niedowierzania w jej głosie była domieszka autentycznej złości. – To półroczna pensja. Nie targowałabym się na pana miejscu. I tak będą problemy z zaksięgowaniem takiego…

– Do rzeczy – upomniał ją łagodnie. – Co miałbym zrobić?

– Praktycznie nic – rzuciła gniewnie. – Opowiedzieć o nim. Jaki jest, co potrafi, jak myśli.

– Wy potrzebujecie jego żony – roześmiał się. – Ja mogę najwyżej powiedzieć, jaki czas miał na torze przeszkód. No więc miał najlepszy. A teraz żegnam. Państwo polskie jest biedne, a ja nie naciągam biedaków na zbędne wydatki.

Obrócił się na pięcie, wrócił do pokoju i usiadł na tapczanie. Było tu widniej – nie aż tak, by odczytać wyraz twarzy stojącej w progu dziewczyny, ale wystarczająco, by rozpoznać wymowę ruchów. Przypominała tygrysicę, którą tylko pręty klatki powstrzymują przed skokiem.

– To nie jest śmieszne – warknęła. – Na tym spotkaniu w Warszawie mają być członkowie rządu!

– O Jezus Maria – udał przestrach albo może nabożny szacunek. – A mój garnitur brudny i wymięty. I co ja na siebie włożę?

Przyglądała mu się morderczym wzrokiem.

– Niech pan uważa, kapitanie – mruknęła. – Bo jak tak dalej pójdzie, problem garderoby sam się rozwiąże. Pojedzie pan w mundurze.

– Hmm?

– Póki co, nie wyrzucili pana z korpusu oficerskiego. A gdyby nawet, to szeregowych też biorą do czterdziestego piątego roku życia. Więc załapie się pan jeszcze.

Kiernacki posiedział chwilę, a potem ostentacyjnie wyciągnął się na tapczanie i starannie przykrył kołdrą.

– Dobranoc, pani porucznik. Wesołej służby. Wychodząc, proszę zatrzasnąć drzwi.

Nie chciało mu się wierzyć, kiedy odwróciła się bez słowa i po prostu zrobiła to, co zasugerował.

* * *

Honker w barwach żandarmerii połyskiwał zza zarośli przy śmietniku. Bliżej, pod wierzbą, tkwił z rękami w kieszeniach jakiś kapral w mundurze polowym i bez nakrycia głowy. Obok, już właściwie w przedsionku klatki schodowej, tęgawy cywil wykorzystywał plecy sierżanta wojsk lądowych w charakterze mobilnego biurka, wypisując coś z bolesnym wyrazem twarzy. Dalej, skryty za ścianką, stał ktoś w dżinsach i białych skórzanych tenisówkach. Do tego należało zapewne dodać dwóch policjantów z prewencji: trzymali się z boku, ale chyba nie przypadkiem ucinali pogawędkę na tym akurat kawałku osiedlowego chodnika.

Kiernacki zwolnił, nie zatrzymał się jednak ani nie wykorzystał ostatniej okazji, by skręcić w bramę i zniknąć. Nadal nie chciało mu się wierzyć. Poszedł dalej, niedbale kołysząc torbą z połówką chleba.

– Oto i nasza zguba – powiedziała głośno i wyzywająco właścicielka dżinsów i tenisówek, wychodząc na środek chodnika. – Ładnie tak trzymać ludzi pod drzwiami?

Kiernacki posłał jej uprzejmy uśmiech i stanął dwa kroki przed formującym się komitetem powitalnym.

– Nie jest pan czasem ze Służby Więziennej? – zerknął na grubego cywila. – Dodać strażaka i mielibyśmy komplet mundurowej budżetówki. Co za widok…

Gruby zmierzył go nieżyczliwym spojrzeniem, po czym wręczył wypełniany uprzednio dokument.

– Niech pan podpisze. To pokwitowanie odbioru.

Kiernacki wziął długopis od sierżanta, złożył podpis i oddał grubemu wszystko z wyjątkiem wezwania. Nie musiał czytać, by wiedzieć, co to jest. Sierżant i cywil – tak naprawdę oficer lokalnego WKU – kiwnęli głowami w kierunku pani porucznik i odeszli. Kiernacki pomyślał, że urządzono im pobudkę niemniej brutalną niż jemu i że popularność niejakiej Dembosz gwałtownie w stargardzkim garnizonie maleje.

– Co tam napisali? – zwrócił się z przyjaznym uśmiechem do sprawczyni całego zamieszania.

– Czytać pan nie umie?

– W moim wieku… – westchnął ze starczą melancholią. Jej usta, wciąż czerwone niczym świeża rana, zwęziły się i pewnie pobladły pod warstwą szminki. – Oczy już nie te.

– Śmieszne – wzruszyła ramionami. – A teraz do samochodu.

Kapral wyjął z kieszeni ręce, odwrócił się i ruszył w kierunku osiedlowej uliczki. Honker, uzupełniony przedstawicielami WKU, wystartował spod śmietnika i odjechał.

– To nie ten? – wskazał go spojrzeniem Kiernacki.

– Tym – wycedziła – dojechalibyśmy na wieczór. A tak spóźnieni będziemy tylko marne cztery godziny.

– Uwzględniła pani pakowanie się? – Konsekwentnie podtrzymywał uśmiech.

– Miał pan czas od trzeciej. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Idziemy – machnęła kciukiem za siebie, w stronę kaprala.

Kiernacki wyjął z kieszeni i rozprostował otrzymany przed chwilą papier.

– Tu jest napisane – oznajmił triumfalnie – że mam się stawić o 6.30.

– No i…?

– Jest 6.48. Po terminie – wyjaśnił. – Powinienem iść na WKU i wyjaśnić sprawę. Ktoś zamożniejszy pewnie by pojechał, ale biedny nauczyciel, którego nie stać na bilet, o taksówkach nie mówiąc…

W końcu ją rozzłościł. W jej twarzy poczerwieniało wszystko prócz ust i oczu. Te ostatnie – trudno uwierzyć – zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie.