Nad San dotarła mokra od potu, ale żywa i cała. Potem zwolniła. Nie była pewna, na ile dobrze oceniła kierunek marszruty Drzymalskiego. Szum przelewającej się przez kamienie i gałęzie wody tłumił wszelkie odgłosy. Nawet jej własnych kroków.
Serce waliło w piersi trochę mocniej, niż tego wymagał niedobór tlenu w zmuszonych do wysiłku mięśniach. Nagle poczuła przemożną tęsknotę do tej zawilgoconej, błotnistej dziury, gdzie było zimno, mokro i paskudnie – ale bezpiecznie. Gdzie byli oboje. Ostatni raz.
Klęcząc pod osłoną wybujałej kępy trawy, wytarła dłonie o nogawkę – karabin niemal ślizgał się w ich kurczowym uścisku. Wiedziała, że SWD nie jest cięższy od jej ulubionego SAKO, a jedynie trochę dłuższy – ale i tak miała wrażenie, że podwieszono pod niego parę niewidzialnych kamieni. Jeżeli na dodatek jego automatyka zawiedzie…
Nagle przypomniała sobie twarz Waldka z tym jego lekko kpiącym, choć zarazem ciepłym uśmiechem. „Radziecki karabin?! Zatnie się?! Czyś ty na głowę upadła, żabo? Radziecki karabin jest jak łopata: organicznie niezdolny do zacinania się!”
Nie powiedział nigdy czegoś takiego. Ale wiedziała, że tak by to z grubsza brzmiało. Uśmiechnęła się do tej myśli i choć spoconym dłoniom niewiele pomogło, nogi podniosły ją z kocią miękkością i poprowadziły ku nadrzecznemu wzniesieniu.
Rosło tam parę drzew, nawet sporych. Niemal natychmiast dostrzegła to, czego od tygodnia daremnie wypatrywali chyba wszyscy noszący broń Polacy: głowę Drzymalskiego. W zasięgu strzału. Może nawet celnego.
Zawahała się. Nim zesztywniałe ramiona uniosły karabin, niewielki, ciemny obiekt zanurkował pod taflę mgły. Ale gdyby nie to…
Przycupnęła za pniem. W celowniku o czterokrotnym powiększeniu widziała wyraźnie pojedyncze źdźbła traw porastających ten kawałek łąki. Wystarczyło nacisnąć spust… I chybić. Pewnie już go tam nie ma. Istniała duża szansa, ale duża szansa to nie pewność.
Potrzebowała zatrważająco długiego czasu, by przypomnieć sobie, że to realna wojna, a nie ćwiczenia GROM-u. Na ćwiczeniach pierwszy nieskuteczny strzał oznacza totalną klapę, burę od dowódcy i kpiny kolegów. Do pechowca na całe tygodnie przylepia się etykietka Zabójcy Zakładników.
Na wojnie, tej prawdziwej, dopuszczalne jest wystrzeliwanie całych wagonów amunicji i jeśli tylko w trakcie tego marnotrawstwa nie dasz się sam zabić – wszystko gra.
Pomyślała, że ma dziesięć naboi w magazynku i że jeśli tam, pod grubą na pół metra warstewką mgły nie ma żadnego zagłębienia, którymś z tych dziesięciu powinna trafić pełznącego ku rzece mężczyznę. To wyłącznie kwestia rozsądnego wyboru odstępów między kolejnymi punktami celowania.
Najpierw doszukiwała się jakiegoś podstępu losu, który nie bywa aż tak łaskawy. Potem uczepiła się myśli, że Drzymalski nie mógł wybrać na miejsce postoju odkrytego kawałka łąki. Dopiero na samym końcu, gdy już robiło się trochę za późno, przyszło jej do głowy, że ciągle nie wie, czy tego chce. Czy na pewno chce go zabić.
Odruchowo obejrzała się w lewo, odszukała wzrokiem wianuszek otaczających ich nieckę zarośli. Zdumiało ją, jak bardzo są blisko. Gdyby Waldek pozbierał się i wyszedł na otwartą przestrzeń, można by go jedną kulą…
Weź się w garść, dziewczyno. Zacznij myśleć. W tym wieku nie stać już człowieka na bezmyślność!
Nie była pewna, czy apel podziałał. Może to dzięki niemu nie pociągnęła za spust, kiedy w chwilę później niedaleko miejsca, gdzie widziała głowę, zafalowały zarośla.
Poza dyskusją pozostawało jedno: myślała wtedy o mężczyźnie, którego pozostawiła i ku któremu jeszcze raz, równie bezmyślnie jak poprzednio, skierowała wzrok. Gdyby nie Kiernacki, nie miałaby po co oglądać się do tyłu, a gdyby się nie obejrzała, nie odnotowałaby tego ruchu jedynie kątem oka.
Na sekundę w rozrzedzeniu mgły i listowia ukazała jej się krótka szczecina, porastająca męską potylicę. Dwieście metrów, nie więcej. Gdyby się obejrzał i nie przewrócił z wrażenia, bez trudu umieściłaby mu pocisk w oczodole. Nie strzeliła. Pomyślała, że jeszcze zdąży. A potem nagle zrobiło się za późno.
Zanim podskoczyła, spłoszona nagłym hukiem, dostrzegła w celowniku ścinaną pociskiem gałązkę. Kula przeszła o dobry metr od głowy Drzymalskiego, ale właśnie dlatego po zatoczeniu długiego łuku wieńczący gałąź pęczek liści trafił mężczyznę w sam czubek czaszki. Wtedy widziała go po raz ostatni. Głównie dlatego, że nie próbowała ścigać wzrokiem. Ktoś to robił za nią. Ołowiem.
Odwróciła się za szybko. Ułożenie ciała miała dobre, ale nie przewidziała, że zagrożenie może nadejść z tego kierunku. Pośliznęła się i choć nie zakończyło się to upadkiem, zarzuciło nią, a koniec lufy utknął na chwilę w plątaninie gałęzi. Nie miało to większego znaczenia. Żeby cokolwiek zrobić, musiała najpierw odszukać wzrokiem strzelający karabin. Wśród setek kęp roślinności, na tle połykającej dym mgły. Wiedziała, że nie zdąży.
* * *
Pojawiła się równie nagle, jak przedtem znikła im z oczu. W dodatku zupełnie nie tam, gdzie Adamek oczekiwał. Na szczęście jej uwaga skierowana była w lewo, a oni dotarli akurat do skupiska wysokich na metr krzaków. Zdążyli przykucnąć, nim ciemna od włosów plamka głowy pojaśniała, ostrzegając, że Dembosz zwróciła twarz w ich stronę.
Adamek nie zaryzykował wychylania się z lornetką, nie miał więc pewności, czy właśnie temu kawałkowi okolicy się przyglądała. Raczej nie: gdyby coś zwróciło jej uwagę, zmieniłaby pozycję. Tymczasem pozostała przy rosnącej na niedużym wzniesieniu gromadce drzew, beztrosko wystawiając się na strzał z zachodu. I obserwując.
– Jest! – Bogdan z podniecenia aż wyrżnął o którąś z gałęzi odrywaną od oczu lornetką. – Tam, nad samą rzeką! Rusza się! Te krzaki!
Adamek sam był już bliski wyciągnięcia wniosków z zachowania dziewczyny, więc potrzebował zaledwie dwóch sekund na odnalezienie miejsca, naprowadzenie na nie linii celowniczej i naciśnięcie spustu.
– Pilnuj Kiernackiego! – krzyknął, nie odrywając wzroku od lunety. Kiedy przyszło do strzelania, kryjówka okazała się dość niewygodna i musiał albo stanąć, albo prowadzić ogień z półprzysiadu – ale nie przejął się tym. Na strzelnicy opróżniał pięcionabojowy magazynek w jakieś osiem sekund, a tyle jego nogi wytrzymają bez problemu.
– To Drzymal…? – Bogdan nie dokończył. – Nie strzelaj!
Nie zabrzmiało to jak prośba. Adamek natychmiast zyskał pewność: szczeniak nie da się zastraszyć. I nie będzie przyglądał się biernie, jak pociski przerabiają na bezwartościowe mięso przepustkę do forsy jego szefa.
Był szybki: jedno ostrzeżenie i od razu skok. Na szczęście nie chciało mu się jeszcze wierzyć, że sprawy zaszły tak daleko, i zamiast posłużyć się kałasznikowem, jak Bóg przykazał, próbował grzmotnąć kolbą w karabin nielojalnego wspólnika. Był to ostatni z jego błędów. Adamek faktycznie działał pod wpływem impulsu, ale wcześniej rozważał podobną ewentualność i nie dał się zaskoczyć.
Wykonał błyskawiczny unik bronią i pociągnął za spust.
Bogdan miał szczęście w nieszczęściu: grzybkujący, myśliwski pocisk wywołał w jamie brzusznej spustoszenia dostatecznie wielkie, by spowodowany nimi szok natychmiast pozbawił ofiarę świadomości.
Adamek wpadł plecami na jedno z drzewek, odzyskał równowagę. Pospiesznie przeładowując broń, poderwał kolbę do ramienia. Od samego początku mierzył w rejon, nie konkretne miejsce, zdawał więc sobie sprawę, że sukces wymaga możliwie wielu strzałów.