Piąty pocisk pomknął płasko nad trawami. Leciał jeszcze, kiedy człowiek, który go wystrzelił, osunął się na kolano i gubiąc w pośpiechu naboje, zaczął ładować karabin.
* * *
Nie chciała do nich strzelać. Po prostu luneta była pod ręką, podczas gdy lornetkę musiałaby dopiero wyciągać z futerału przy pasie. Naprowadziła więc karabin na miejsce, gdzie zauważyła ruch. Dostatecznie wcześnie, by dostrzec dwie rozmazane listowiem sylwetki, ich krótkie starcie, a przede wszystkim upadek tej atakującej. Nie miała oczywiście pewności, czy karabin nie wypalił przypadkowo i czy ten, który upadł, został trafiony – ale zmroziło ją zachowanie strzelającego.
Niemal natychmiast, nie oglądając się na towarzysza, posłał kolejny pocisk Drzymalskiemu.
Potem przepadł. Zdążyła wyciągnąć się na brzuchu, nakierowując karabin na jego kryjówkę – i zacząć ponownie wstawać na klęczki.
Miała pustkę w głowie. Zaświtało jej, że powinna trzymać się swego, więc zaczęła obracać broń w kierunku Drzymalskiego. Nie doprowadziła jednak sprawy do końca. W pełni wyprostowany już teraz mężczyzna w godnym podziwu tempie wystrzeliwał kulę za kulą. Nawet nie próbując oglądać się na tego drugiego, który chyba…
Dopiero na koniec zdała sobie sprawę, że żaden z nich nie był w mundurze. Czarna kurtka, brązowa kurtka… Do wizerunku myśliwego też to nie pasowało. Zresztą tylko skończony kretyn mógłby polować o rzut beretem od granicy, posyłając co drugi pocisk na terytorium obcego państwa.
Mimo wszystko nie była jeszcze pewna. Nie tego, kim byli – własnych uczuć. Podrywając karabin do ramienia zadbała o to, by palec nie dotarł w pobliże spustu. Chciała po prostu skorzystać z lunety, jeszcze raz sprawdzić, czy nie przeoczyła czegoś, co odmieni jej obraz sytuacji i ułatwi decyzję.
* * *
Adamek przypomniał sobie o niej po dziewiątym wystrzale. Oczywiście i dziesiąty zadedykował Drzymalskiemu, ale nim zanurkował między krzaki, zerknął przez celownik w stronę wzniesienia. I lekko zmartwiał. Dziewczyna klęczała w typowej pozycji strzeleckiej, a lufa jej broni zdawała się mierzyć w środek jego głowy. Nie to było jednak najważniejsze – ostatecznie nie strzeliła – a fakt, że widział ją tak wyraźnie.
Padając na kolana, myślał już tylko o jednym: że to działa identycznie w obie strony. I że zbyt często kręcił się przy Woskowiczu, by mieć pewność, że nie widziała ich razem i nie zapamiętała go sobie. Nie zamierzał likwidować tych dwojga. Najważniejsza jednak była pewność, iż nikt nigdy nie skojarzy duetu Adamek-Woskowicz ze śmiercią Drzymalskiego. Gra szła o zbyt wielką stawkę: co najmniej czteroletnią kadencję nowego Sejmu i cztery lata pułkownika – wtedy już generała – na stołku szefa Urzędu.
Inteligentnemu człowiekowi nie potrzeba więcej. Po czterech latach można spokojnie iść na wczesną, radosną i dostatnią emeryturę. Oczywiście nie tę wypłacaną przez państwo.
Złapał upuszczony przez Bogdana karabin i uniósł się do półprzysiadu.
* * *
Była bezmyślną kretynką. Uświadomiła to sobie, gdy pierwsza trójka pocisków sypnęła jej w twarz ziemią i zdartą z pnia korą. Trzeba było…
Przynajmniej to jedno zrozumiała w porę: że jest za późno na cokolwiek poza podjęciem rękawicy. Dzieliło ich trzysta metrów – zbyt mało, by próbować ucieczki. Z takiego dystansu na strzelnicy powinno się trafiać z kałasznikowa w ludzką sylwetkę. Właściwie każdym pociskiem. To nie była strzelnica, a ona nie stała, ale…
Nie miała czasu. Ani dość zimnej krwi, by marnować te nędzne resztki na precyzyjne celowanie. W momencie, gdy karabin napastnika wypluł następną serię, zaczęła naciskać na spust.
* * *
Przytomność wracała szybko, lecz tamci byli jeszcze szybsi: załatwili sprawę, nim dojrzał do dźwigania się na łokciach. Mózg nie bardzo jeszcze funkcjonował.
Automat? Nawet w tej kwestii nie miał pewności. Nie zdziwiłby się, gdyby cały ten hałas był wytworem jego wyobraźni.
Bo ta działała. Wyglądało na to, że obudziła się pierwsza: nim oczom Kiernackiego ukazała się porastająca nieckę trawa, dość wyraźnie widział małą, bosonogą dziewczynkę w kożuszku, machającą beztrosko stopami i wymierzającą mu kopniaki w środek czoła. Jej twarz od czasu do czasu zmieniała się w gniewne i kpiące oblicze Izy, już tej dorosłej, a gdzieś obok, nie tyle widziany, co wyczuwany, pojawiał się fiński karabin z lunetą.
W sumie nie miało to sensu. Kręciło mu się w głowie i trochę go mdliło, ale ból umiejscowiony był z tyłu, na styku z karkiem. A jej daleko było do beztroski, gdy waliła go tam kolbą.
To bolało chyba mocniej niż eksplodujący przy każdym ruchu kark. Gdyby faktycznie uderzyła w gniewie albo z wypisaną na twarzy wzgardą dla frajera, który tak łatwo dał się podejść…
Nie powinna robić tego z miną kawalerzysty, któremu przyszło dobijać rannego konia.
Pozbierał się, usiadł jakoś i dopiero wtedy przyszło mu do głowy, że w ogóle nie powinna robić czegoś takiego.
Potem zobaczył karabin. Elegancki SAKO, równowartość – jeśli wierzyć dziennikarzom – samochodu, leżał w błocie, ewidentnie porzucony. Kiernacki był już na tyle w formie, że szybko dokonał dwóch kolejnych odkryć: iż celownik optyczny stracił podczas upadku przednią soczewkę i że on sam leżał ze zrolowanym kocem pod twarzą, choć obrywając kolbą, miał tenże koc daleko z tyłu i w postaci rozłożonej.
Łatwo dopowiedział sobie resztę. Iza musiała rzucić karabin zaraz po tym, jak zadała cios. Wylewający San naniósł tu sporo błota, na którym wyrosły trawy, ale kamieni też nie brakowało i padający bezwładnie człowiek mógł doznać poważnej krzywdy. Musiała wziąć to pod uwagę i natychmiast po uderzeniu złapała Kiernackiego za kołnierz czy pod pachy.
To się jeszcze dawało wytłumaczyć chłodnym pragmatyzmem. Nikt nie lubi stawać przed sądem i tłumaczyć się z nieumyślnego spowodowania ciężkiego uszczerbku na zdrowiu, a może i śmierci. Ale też nikt nie doznaje takowych, kiedy po wszystkim leży nieprzytomny w trawie. Poduszkę z koca mogła sobie zdecydowanie darować.
Niech cię szlag, Iza. Kto ci dał dyplom z psychologii?
Siedział, wpatrzony w porzucony karabin. Nie wiedział, co robić. No i, prawdę mówiąc, nie bardzo mógł. Powrót do pionu szybko zaowocował kłopotami z błędnikiem. Nie da się strzelać, mając problemy z utrzymaniem równowagi, a poza strzelaniem nie miał tu nic więcej do roboty. Zresztą i w konieczność strzelania nie wierzył. Cokolwiek się dokonało między tymi dwojgiem, było już przeszłością. Jedno nie żyło, a on nie miał powodów, by nienawidzić i zabijać zwycięzcę. Kimkolwiek by się okazał.
Choć błagał los, a chwilami i Boga, w którego nie wierzył, by to Iza wyszła ze strzelaniny obronną ręką.
Wieki minęły, nim zaświtała mu myśl, że nie każda wymiana ognia musi się skończyć śmiercią.
Zerwał się na nogi, porażony wizją rannej, wykrwawiającej się w jakichś zaroślach dziewczyny. Zdążył przejść tylko kilka kroków. Z rozpędu przebył skarpę, oddzielającą nieckę od łąki, wpakował się na jakieś drzewo – i znieruchomiał.
Niemal dokładnie z naprzeciwka, brodząc po kolana w wysokiej trawie, nadchodziła Iza.
Zatrzymała się na jego widok. Jej mundur był mokry i brudny, twarz upstrzona błotnymi piegami, a plecy obciążone parą karabinów, które dźwigała w charakterze dodatków do niesionego w dłoni SWD – ale od razu wyczuł, że ociężałości jej ruchów nie da się przypisać zmęczeniu czy kontuzjom.