Trochę wbrew sobie odepchnął się od pnia młodej olchy i chwiejnym krokiem ruszył w stronę dziewczyny. Nie wyszła mu naprzeciw. Może dlatego zatrzymał się w bezpiecznej odległości metra.
Jej usta po raz kolejny poruszyły się bez efektu.
– Nic ci…?
– Dobrze się…?
Pytania zlały się w jedno. Równie zgodnie umilkli. Wyszło zabawnie, ale żadne się nie uśmiechnęło. Coś jednak się zmieniło. Zagubiona, bezradna dziewczynka z oczami pełnymi lęku i smutku przeistoczyła się w dojrzałą kobietę. Równie smutną i przestraszoną, lecz nie zamierzającą kapitulować bez walki.
– Nie zabiłam go – rzuciła trochę zbyt pospiesznie.
– Spudłowałaś? – zapytał z niedowierzaniem. – Wydawało mi się, że było więcej strzałów…
Uśmiechnęła się blado, unosząc na chwilę karabin.
– Calutki magazynek. Miałeś rację: co półautomat, to półautomat. Gdybym poszła z moim, pewnie bym już… Wychodzi na to, że znów ci zawdzięczam życie.
– Strzelaliście do siebie? – Zerknął niepewnie na kolby i lufy, wychylające się zza jej ramion i bioder. – Miał to wszystko, a ty zdążyłaś opróżnić magazynek? I żyjesz? – Znalazł odpowiedź, nim otworzyła usta. – Był ranny, tak? Mocno? Gdzie go…?
– Nie zabiłam go! – zrobiła krok w jego stronę. Palce obu już dłoni pobielały od zgniatania łoża karabinu. – W ogóle do niego nie strzelałam! Nie jestem… Ja… – jej głos załamał się, przycichł niemal do granic szeptu. – Jestem żołnierzem.
Kiernacki stał bez ruchu, gapiąc się na nią i próbując zrozumieć, w czym rzecz.
– Jak to: nie strzelałaś? A ten cały magazynek…?
– Rozwaliłam jakiegoś faceta z UOP-u. Chyba że miał fałszywą… Miałam Drzymalskiego na muszce, a wtedy oni zaczęli strzelać i… Rany boskie – westchnęła nagle, znów wpadając w zupełnie inny, zrezygnowany ton – co ja ci chcę wcisnąć? Nawet jeśli mnie za to nie wsadzą, to z wojska na pewno pogonią.
– Zastrzeliłaś kogoś z UOP-u? – Kiernacki musiał walczyć z opadającą szczęką. – Jaja sobie robisz?
Wzruszyła ramionami.
– Musieli nas śledzić. To światło w nocy, błysk w noktowizorze…
– Oni? To ilu ich było? Nie jeden?
– Dwóch – odetchnęła głęboko, a twarz odrobinę jej się rozpogodziła. – No dobrze, może mnie nie wsadzą. Bo najpierw ten mój kropnął kolegę, a dopiero potem… Jakoś się wytłumaczę. Skąd niby miałam wiedzieć, że to nie jacyś…? Powinni mi uwierzyć. Co prawda nie mam świadków, ale ślady…
– Pieprzyć ich – mruknął Kiernacki. – Zeznam, co trzeba. Powiedz lepiej, co z Drzymalskim. Gdzie jest?
– Nie wiem – posłała mu zdziwione spojrzenie. – Chyba już na tamtym brzegu… Jak to: zeznasz? Niby co? Że dałam ci po łbie? – Położyła nagle karabin na ziemi, zrobiła jeszcze jeden krok i stanęła tuż przed Kiernackim. – Jak się czujesz? Bardzo boli?
Chciała unieść dłonie, dotknąć – może karku, a może nawet policzków, twarzy. Nie odważyła się.
– Nie bardzo – mruknął. – A zeznania uzgodnimy. Olać prawdę. Drzymalscy mówili prawdę i mamy kilkaset trupów. Pójdziemy tam, zrobimy wizję lokalną i skręcimy taki słodki kit, że się prokurator od tej poprawności porzyga. – Zamilkł na chwilę. – Co niby chcesz mi wcisnąć? Nie bardzo zrozumiałem. – Nie odpowiadała, przyglądając mu się coraz szerszymi oczyma w coraz bielszej twarzy. – Iza? Nic ci nie jest?
– Nnnic… – wymamrotała. – Tylko się trochę… – urwała, przełknęła z wysiłkiem ślinę i z wyrazem desperacji, omal nie zamykając oczu, dokończyła: – …zakochałam.
– Co? – zamrugał powiekami.
– Nic. Chciałam tylko… Ożeń się ze mną, co?
Kiernacki potrzebował paru długich sekund, by przezwyciężyć paraliż systemu oddechowego.
– Mam się z tobą…? – Nie odważył się wymówić tego słowa. – Ty to mówisz… poważnie?
– Wiem, wiem: mógłbyś być moim ojcem, mam niewłaściwe poglądy i dobre zadatki na bezrobotną. O wyglądzie nie wspominając.
– I lejesz mnie – dopowiedział oszołomiony, ale się uśmiechając. – Niby jak mam kiwnąć na „tak”? Zawsze walisz w kark facetów, którym się oświadczasz?
– Powiedziałeś, że my… że nic z tego nie będzie. Więc pomyślałam, że jak mam być nieszczęśliwa, to przynajmniej w GROM-ie, z medalem za Drzymalskiego… No dobrze: byłam na ciebie wściekła. Ale nie myśl, że łatwo mi to przyszło – uśmiechnęła się blado. – Nie lubię cię bić. Straszne marnotrawstwo. Dzisiaj nie robią już takich facetów.
Kiernacki zdał sobie sprawę, że stoją dużo bliżej. Ktoś musiał do kogoś podejść. Czort wie kiedy. W każdym razie czuł teraz wyraźnie jej zapach: egzotyczną mieszankę perfum, munduru, potu i wilgotnej ziemi. Niemal dotykał nosem jej ubłoconego czoła. Stali oddzieleni warstwą powietrza na tyle cienką, że musieli już trochę popracować nad unikaniem kontaktu fizycznego.
– Możesz mieć kogoś lepszego – powiedział, patrząc ponad jej ramieniem. Znajdował w sobie siły, by mówić takie rzeczy, lecz spoglądanie przy tym w najbardziej niebieskie z oczu wykraczało już poza jego możliwości. – To w ogóle cud, że taka dziewczyna uchowała się tyle lat. Bądź rozsądna. To, że nie jesteś w typie Dopierały, nie znaczy… Strzel tylko palcami, a ustawi się kolejka.
Nie musiał na nią patrzeć, by dostrzec uśmiech.
– Pod więzieniem, z paczkami dla idiotki, która zastrzeliła agenta UOP-u? I nadal mogę mieć Skarpetę na karku. Ty zresztą też. We dwoje mielibyśmy większe szanse przez to przejść.
– Możemy… Nie mówię, że nie jestem twoim… no… przyjacielem. Jasne, że w razie czego zawsze… Ale małżeństwo to trochę wygórowana cena za prywatną ochronę. Strasznie byś przepłaciła.
Sapnęła przez nos, chyba już trochę zniecierpliwiona.
– Nie potrzebuję goryla. Mam kumpli, którzy cię jednym palcem, ty durny wapniaku… I na twój posag też nie poluję. Rozsądna? Proszę bardzo, jestem rozsądna. Znalazłam pierwszą po ojcu osobę, którą kocham i z którą chcę być. Co w tym takiego głupiego?
– Po ojcu – powtórzył z goryczą, biorąc się na odwagę i zaglądając jej w oczy. – Jesteś psychologiem. Nie przyszło ci do głowy, że to właśnie jego we mnie…? – Urwał, patrząc z kompletnym brakiem zrozumienia, jak Iza cofa się, ciska na ziemię beret i pas, sięga do guzików bluzy. – Co robisz?
– Rozbieram się – rzuciła przez zęby. – A myślałeś, że co, tatusiu?
Była szybka: zanim ochłonął, bluza wylądowała obok pasa i sterty karabinów. Jeszcze sekunda – i na ziemię poleciał gruby podkoszulek. Błysnęło bielą skóry i czernią stanika. Przerzuciła ręce do tyłu, ku zapięciu. Dopiero wtedy ją złapał. Jeszcze symbolicznie, za łokcie. To jednak wystarczyło, by znieruchomiała.
– Ubierz się – powiedział cicho. – Już teraz zęby ci dzwonią.
– Nie bój się. Nie odgryzę ci… tatusiu. – Była jednym wielkim wyzwaniem, ale przynajmniej nie próbowała się wyszarpywać.
– Jeśli myślisz, że będę się tu z tobą kochał…
– Obejdzie się. – Jej obnażone, pokryte gęsią skórką ramiona zwisały teraz bezwładnie po bokach, jednak w gniewnej twarzy nie było niczego zbliżonego do rezygnacji. – Wystarczy, że zabierzesz ręce z rozporka. Zobaczymy, ile jest warte to twoje trucie o męsko-damskiej przyjaźni.
Kiedy opuściła ręce, jego dłonie automatycznie znalazły się pod pachami dziewczyny.
– Piłka w sufit? – uśmiechnął się, wpychając palce głębiej i pozwalając im sunąć ku łopatkom Izy. – To żaden dowód, żabo. Taka z ciebie mądra dziewczyna, a taki głuptas… – Patrzyła mu w oczy, naburmuszona i jeszcze niczego nierozumiejąca. – Każdy normalny mężczyzna by cię tu teraz, nawet gdyby zaczął padać śnieg… To nic nie znaczy. Tylko tyle, że jesteś śliczna. – Jego dłonie spłynęły po ciepłej skórze ku zaokrągleniu bioder, przyciągając zarazem dziewczynę. Blisko. Wystarczająco blisko, by odczuła, że jest bardziej niż normalnym mężczyzną. Kiernackiego trochę rozbawiło jej zaskoczenie. Podniósł dłoń i dotknął jej policzka. – Nie będzie seksu pod gołym niebem, na pobojowisku i przy paru stopniach Celsjusza.