Już na kończącej trasę, płaskiej łączce wyprzedziła dwójkę gimnazjalistów i fantazyjnym zwrotem wyhamowała przed gromadką swoich kibiców. Celowała tak, by zarzuciło ją na Czarka, ale zabrakło pół metra i po prostu stanęli twarzą w twarz.
– Uganiasz się za proletariatem? – błysnął zębami.
– Że co?
– Doszliśmy do wniosku – wyjaśniła Grażka Sobolik – że lecisz na tego mena w odlotowej czapce. On na górę, ty na górę. On wpada w krzaki, ty wpadasz w krzaki.
– Kretyni jesteście – roześmiała się. Podała kijki Mirkowi, drugiemu z przydzielonych jej ochroniarzy. Właściwie nie był prawdziwym gorylem, a jedynie dorabiał od czasu do czasu, wspomagając duet Byku-Kajtek, ale na dobrą sprawę sam jeden wystarczyłby w zupełności. Przynajmniej w Ustrzykach, gdzie każdy kłania się jej ojcu z odległości pół kilometra.
Wzmocnioną, trzyosobową asystę zawdzięczała przyjezdnym. Parę dni temu w czasie dyskoteki pocięto nożami kilku chłopaków. Turyści mieli większe straty, jeden nawet nie dojechał żywy na salę operacyjną, i po Ustrzykach chodziły słuchy, że w powietrzu wisi odwet. Samej Hance nikt raczej nie próbowałby wybijać zębów za jednego dobrego, czyli martwego warszawiaka, ale Czarek nadal obnosił się z opuchniętym nosem i obtłuczonymi dłońmi. Ponieważ Hanka oświadczyła ojcu oficjalnie, że ferie zamierza spędzać wspólnie z nim i resztą paczki, przydzielił im aż trzech ochroniarzy. Czarek, bratanek radnego, był zresztą dobrym kandydatem do objęcia go parasolem, który i tak nad Hanką noszono: układy to podstawa w interesach, no a dodatkowy koszt równał się w praktyce zeru.
– Wyskoczymy gdzieś wieczorem? – zapytała od niechcenia, pochylając się ku wiązaniom. – Robi?
– Ja zawsze – wzruszył ramionami.
– A ty, Grażka?
– No… Wiesz, starzy trochę się przestraszyli po tej zadymie w „Janosiku”. Mam być w domu o siódmej.
– O Jezu, przecież pójdziemy razem – jęknęła. Skinęła głową w stronę zjeżdżającego powoli Byka. – Z asystą. I pojedziemy wozem. Co nam się może stać?
– Powiedz to moim starym.
– Mam iść do dyrektora własnej budy i wytłumaczyć mu, że stosuje błędne środki wychowawcze?
Rozśmieszyła ją ta wizja, a humor do reszty polepszył fakt, że równie skutecznie udało jej się rozbawić Czarka. Metr osiemdziesiąt z hakiem, filar drużyny siatkarzy, średnia ocen w okolicach piątki… Był doskonałym materiałem na szkolną miłość.
– Ty – zerknęła w jego stronę z wieloznacznym uśmieszkiem – jak rozumiem, masz szlaban i nie pójdziesz.
Oczywiście osiągnęła zamierzony efekt.
– Szlabany są dla kolejarzy – wzruszył szerokimi ramionami.
– No to fajnie. A do twojej mamy – Hanka przeniosła wzrok na koleżankę – przekręci moja. Namówię ją.
Starsza Sobolikowa czesała jej matkę, co może nie oznaczało dużo większych zysków dla zakładu fryzjerskiego, ale klientów niewątpliwie naganiało. Hanka nie wątpiła, że prośba pani Wesołowskiej to dla pani Sobolikowej inna forma rozkazu.
Jeszcze tylko problem pod nazwą Byku. Właśnie zahamował obok ich piątki i machał w kierunku czekającego na parkingu Kajtka.
– Nogi bolą? – uśmiechnęła się do niego przyjaźnie. – Zmęczyłeś się?
– Ja? Niby czym? – Obejrzał się przez ramię. – Kurde, chyba skądś tego facia znam…
Patrzył na Demobila. Względnie któregoś ze studentów.
– Tak sobie pomyślałam – ciągnęła Hanka – że może chciałbyś posiedzieć wieczorem przy piwku, obok kominka… W knajpce nad „Janosikiem” dają odlotowe steki. Mówię ci, coś niesamowitego.
– Aha – mruknął, spoglądając w jej stronę, ale nadal marszcząc brwi jak ktoś, kto z wysiłkiem penetruje zasoby pamięci. – Chcesz, żebym z wami poszedł na dyskotekę?
– Byyyku… No zgódź się. Kolację mogę ci fundnąć, ale na więcej biednej uczennicy nie stać. Co ci szkodzi? Browar posączysz…
– Akurat ty mi fundniesz… – Znów się obejrzał. Facet w wojskowej kurtce, balansując śmiesznie na sztywnych nogach, zjeżdżał słabo kontrolowanym ślizgiem bardziej w poprzek niż wzdłuż nartostrady. Lada moment albo wyląduje na sosnach, tym razem po zachodniej stronie, albo weźmie się w garść i wykręci. Tak czy siak oddalał się od nich. – Myślisz, że nie wiem? Macie tam stuprocentowy upust, ty i cała rodzina.
Demobil szarpnął się, rozpaczliwie zamłynkował kijkami – i skręcił w ostatniej chwili. Teraz niosło go w ich stronę. Nie za szybko, bo znów w poprzek stoku.
Na parkingu Kajtek tkwił wsparty o błotnik terenówki, nie kwapiąc się do sprawdzania, jak wóz radzi sobie z zaspami. Ojciec Hanki zatrudnił go, gdy nie miał jeszcze opancerzonej bryki i musiał polegać na umiejętnościach kierowcy. Kajtek należał wówczas do elity kurierów, obsługujących tranzyt kradzionych wozów na trasie Odra-Bug.
– Mirek – Byku skinął kijkiem w stronę nadjeżdżającego. – Nie znasz czasem tego gościa?
Mirek, który zdążył odebrać narty od Hanki i ruszał w stronę parkingu, odwrócił się i mrużąc oczy, popatrzył na Demobila. Światła nie było już za wiele, ale Hanka wiedziała, że problem leży we wzroku patrzącego. Powinien zafundować sobie okulary. Tyle że okularnicy nie są przekonujący, gdy trzeba upomnieć opornych wierzycieli, posyłając do nich chłopaków z kijami bejsbolowymi – a do tego głównie potrzebował go ojciec.
Nie zaskoczyła jej więc długa zwłoka, poprzedzająca odpowiedź. Mirek drapał się po czapce, czekając, aż tamten podjedzie bliżej.
– Nie gapcie się tak na biednego kmiotka – roześmiała się Grażka. – Bo z samego strachu znów orła wywinie.
– Za to im płacą – mruknął Czarek. Nie przepadał za towarzystwem Byka.
– Aha, już wiem – odezwał się nagle Mirek. W jego głosie nie było niczego alarmującego, najwyżej odrobina zdziwienia. – To taki facet, z Lutowisk bodajże… Nosił towar z Ukrainy, pamiętam go z przejścia. Nazywa się Drzymalski.
– Jak? – Byku drgnął, nagle zaczął gwałtownie przestawiać skrępowane deskami nogi. Demobil był już w odległości kilkunastu metrów i – co Hanka odnotowała dopiero teraz – jakoś nie zwalniał, choć na płaskim powinien.
– Drzymalski – Mirek ścisnął trzymany w ręku kijek. – Jak dobrze pamiętam, bo coś dawno go nie…
– My mu spuściliśmy wpierdol! – zawołał Byku odkrywczym, trochę zdziwionym, a trochę triumfalnym tonem.
Zdążył obrócić się twarzą do nadjeżdżającego, nie utracić równowagi i nawet osłonić się skrzyżowanymi nad głową kijkami. Coś, co Hanka uznała przedtem za drewniany kijek narciarski, spadło z góry z nieprawdopodobną szybkością.
Ktoś krzyknął. Dość cienkim głosem, ale Hanka wcale nie miała pewności, czy należącym do Grażki. Żaden z chłopaków nie próbował jeszcze uciekać, lecz chyba już wtedy dotarło do nich, jak bardzo jest źle. Więc może to jednak któryś z nich. A może nawet sam Byku. Nietrudno o taki krzyk, jeśli człowieka przebiją na wylot w samym środku tułowia.
Drugi kijek – ten z metalu – wyprysnął z dołu, nie dając ochroniarzowi cienia szansy. Zaostrzony koniec, pozbawiony plastikowej tarczki, bez widocznej utraty pędu wniknął w ciało i wyszedł po drugiej stronie, poprzedzany cienkim, za to tryskającym pod dużym ciśnieniem gejzerem czerwieni. Byku stał jeszcze ułamek sekundy, po czym, uderzając sterczącym z piersi prętem o ziemię, runął na twarz pod stopy bladej jak trup Hanki.
Krew strzyknęła po łydkach dziewczyny. Tylko raz. Zaraz potem serce stanęło.
Mirek znajdował się nieco z tyłu, a zabójca zahaczył nartą o upuszczony przez któregoś z licealistów sprzęt, co omal nie doprowadziło go do upadku. Ochroniarz zyskał więc odrobinę czasu. Zdążył wrzasnąć „Kajtek!!!” i cisnąć precz narty Hanki, pozostając na placu boju ze ściskanym kurczowo kijkiem. Nawet zdążył się ustawić. Zabrakło mu tylko wiary w realność tego, co się dzieje.