– Kiedy chcesz jechać na tę swoją policję? Teraz? Jutro?
– Takie coś powinno się zgłaszać od razu – powiedział ostrożnie. – To znaczy… jak najszybciej. W pierwszym komisariacie.
– To co, nocujemy w Iłży? – Nie było odpowiedzi. – A może w Radomiu zrobimy sobie przerwę? Jeszcze nie spędzałem weekendu w Radomiu. Do kina byśmy poszli, może muzeum…
– Znaczy się… Myśli pan, że to aż tyle by trwało?
– To nie kradzież marchewki. Od takich rzeczy są specjalne ekipy, a nie byle dyżurni. Jak nas pierwszy raz w południe przesłuchają, będzie cud. A potem spisywanie, wizja lokalna, panowie policjanci zgłodnieją, pójdą jeść, zrobi się późno i powiedzą nam, że dokończy się jutro. Albo lepiej w poniedziałek, bo kto by sobie niedzielę zarywał z powodu paru bandziorów.
– Ale my mamy towar na pace. Nie będą nas przetrzymywać.
– Towar? Profile! To stal, baranie, nie kurczaki. Nikt nie będzie chciał słuchać, jak zaczniesz skamleć, że musisz jechać, bo szef się wścieknie. Wisi im, że jak dziś nie będziemy w Toruniu, to jutro możemy się meldować po kuroniówkę. Pomyśl na drugi raz.
Andrzej, nie patrząc w jego stronę, kiwnął nieznacznie głową. Nie odezwał się aż do samego Torunia.
Rozdział 3
Wahadłowe drzwi znajdowały się tuż za prawym narożnikiem pola, więc wyszła prosto na składającego się do serwu Dybika. Uderzenie, jak to u niego, było równie potężne, co niecelne. Tym razem Kiernackiemu zaoszczędzone zostało osłanianie się dziennikiem, za to piłka, przemknąwszy między linkami siatki, trafiła na kompletnie zaskoczonego lewoskrzydłowego strony przeciwnej, który odruchowo trzasnął ją z dołu i posłał w sufit.
– No i co narobiłeś, palancie? – sąsiad żartobliwie pchnął nadgorliwego obrońcę. – Puścić było.
– Mówi się „trzeba było” – poprawił go podnoszący się z ławki Kiernacki. – Że nie wspomnę o palancie.
– Pan psor lepiej nie wspomina – rzucił któryś z graczy. – To tylko tak wyglądało, ale on ręką, słowo…
Gapili się na drzwi wszyscy, więc nie trzeba było nikomu tłumaczyć trochę nieskładnego, za to błyskawicznie zaimprowizowanego dowcipu. Kiernacki pogroził żartownisiowi kułakiem.
Śmiejąc się, męska część III A zaczęła przelewać się przez wahadłowe drzwi. Kobieta stała konsekwentnie tuż za progiem, więc trzeba ją było obchodzić. Kiernacki, zbierając z ławki gwizdek, notes i dziennik klasowy, czuł się dziwnie. Nieznajoma była w mundurze. Nie policyjnym – w zielonym, wojsk lądowych.
– Pan Kiernacki? Jak mniemam…
Pozbierał wszystko. Na szczęście była jeszcze siatka.
– Pani do mnie? Może pani poczekać? Muszę posprzątać.
Zdążył wykonać trzy obroty korbą. Patrzyła na niego przez chwilę, po czym przedefilowała spokojnie wzdłuż linii bocznej i stanęła po drugiej stronie siatki.
Beret – ciemnogranatowy, wojsk zmechanizowanych – zdjęła już wcześniej. Włosy miała ni to szare, ni brązowe. Typowo polska, nijaka barwa, będąca efektem stopniowego ciemnienia jasnych, dziecięcych czupryn.
Musiała mieć co najmniej dwadzieścia pięć lat, może nawet bliżej trzydziestki. Nosiła też po trzy gwiazdki na naramiennikach bluzy-olimpijki. No i dziwny, nieokreślony uśmiech czy może raczej zalążek uśmiechu w kącikach ust.
– Dembosz – powiedziała żołnierskim tonem, śmiało wyciągając rękę. – Pisze się przez „e” i „m”.
Patrzyła na niego… no, nie umiał tego nazwać. Wrogo? Z góry? Z dystansem? Żadne z tych określeń nie pasowało. Jedno wydawało się pewne – że nie obojętnie.
– To widać – skinął głową.
– Słucham? – uniosła brwi.
– Dębosz przez „ę” – wyjaśnił Kiernacki – poczuwałby się do większej solidarności z naszym parkietem. A pani go sflekowała.
Przesadził. Jej buty miały co prawda odpowiedni kolor i zbliżony do regulaminowego krój, ale obcas był niższy i szerszy, na pewno nie podbity stalą.
Zaskoczyła go, zginając nagle nogę, unosząc stopę za pośladek i tam, bez oglądania się, z zachowaniem idealnego pionu, uwalniając jednym pociągnięciem od buta.
– Lepiej? – zapytała odrobinę wyzywająco, niedbale kołysząc zdjętymi pantoflami przy udzie.
– Ładnie to pani zrobiła.
– Chodzi o zdjęcie butów? – roześmiała się. – Zapomniał pan wstawić „że”, prawda? Ładnie, że je zdjęłam?
– Przepraszam, skrzywienie zawodowe. Chodziło mi o trzymanie równowagi. – Coś drgnęło w jej twarzy. – Przed meczem przegoniłem chłopców przez równoważnię. W porównaniu z panią kiwali się jak pijane kaczory.
– Mamy lepsze zawieszenie – powiedziała, nie odwracając wzroku. – Wie pan: niżej umieszczony środek ciężkości.
– Tak? – uśmiechnął się lekko. – Myślałem, że to kwestia szkolenia.
– Armia – odpowiedziała z identycznym uśmiechem – nie zmieniła się aż tak od pańskich czasów. Póki co, tego elementu musztra nie obejmuje.
– Od moich czasów? – powtórzył powoli. Nie spieszyła się z wyjaśnieniami. Zamiast tego, rozejrzała się po sali.
– To tu pan pracuje – pokiwała głową. – Mała trochę.
– Przyszła pani pogadać o architekturze?
– Nie, ale zaczynanie od pogody jest zbyt angielskie. Polak z Polakiem zawsze najpierw pogada o robocie.
Kiernacki zastanowił się, po czym, trochę wbrew sobie, skinął ku wypełnionej sprzętem niszy za filarami.
– Zimno tu. Jeśli mamy rozmawiać dłużej, to tam są materace. Będzie cieplej w nogi.
– Mam stanąć na materacu? – upewniła się, raczej rozbawiona niż niemile zaskoczona dziwną propozycją.
– Chyba że woli pani usiąść.
– Albo się położyć – dokończyła, dostosowując się do Kiernackiego poziomem ironii w głosie. – Dzięki.
Przycupnęła na siodełku atlasu.
– Właściwie – zaczęła w trakcie doprowadzania spódniczki do porządku – właściwie to miałam pana tylko stąd wyciągnąć. Na spacer albo do kawiarni. Ale coś mi mówi, że nie da się tak łatwo.
– Mam tylko godzinę wolnego. Po obiedzie muszę być na treningu koszykarzy.
– Macie dobrą drużynę? – zapytała uprzejmie.
– Marną – uśmiechnął się.
– To mógłby ich pan raz dla mnie poświęcić. Albo chodźmy razem na ten obiad. Płacę za siebie, bez obaw.
– Nie bardzo się da. Jem w domu.
– To żona poczęstuje mnie herbatą, a pan będzie jadł i słuchał.
– Też się nie da. – Musiał włożyć nieco wysiłku w podtrzymanie uśmiechu. – Chyba że umie pani biec równo z rowerem. I samodzielnie parzyć herbatę.
– Propaguje pan zdrowy tryb życia? Rowerem do pracy? Brawo. A może wuefiści mają to teraz w umowie o pracę?
– W umowie mamy trochę za mało zer, żeby przyjeżdżać samochodem. Chociaż nie da się ukryć, że rower ma swoje plusy.
– No – potwierdziła. – Można go przykładowo rzucić na bagażnik. Mam wóz, podwiozę was. Pana i rower.
– O co właściwie chodzi? – westchnął.
– To trochę złożona sprawa. Na dłuższą rozmowę. – Przechyliła głowę na bok, co w zupełności wystarczyło do wyrażenia niemej prośby.
– Moje kontakty z wojskiem – dźwignął się niespiesznie – nabrały ostatnio jednostronnego charakteru. Nie jest pani zatroskaną mamą, jest pani w mundurze, stara się być miła… Jak niby mam to rozumieć?
– Można jaśniej?
– Nowy prokurator, nowa taktyka, tak? Trzeba przyznać, że oryginalna. Miło się z panią rozmawia, pani porucznik. Ale pozwoli pani, że obiad zjem sam. A teraz panią pożegnam.
Pokiwała głową, podniosła się i nie próbując wkładać butów, wyszła na korytarz.
Zaczęło padać, gdy przejeżdżał pod torami kolejowymi. Na wysokości cmentarza było jeszcze znośnie, ale koszary mijał już w gęstych strugach deszczu. Kiedy sprowadzał rower do piwnicy, w butach wyraźnie chlupało.