Bogdan wysunął się z kuchni, stanął za plecami przybyszów. W ręku trzymał taśmę. Zuch chłopak. Omawiali ten wariant, ale miał prawo zapomnieć albo spanikować.
Adamek wyjął zza pleców rękę ze służbowym glockiem. Pistolet nie miał tłumika: z samej broni jakoś by się celnikom wytłumaczył, ale z takiego zestawu raczej nie.
– Ręce – powiedział spokojnie. – I cicho. Nikomu włos nie spadnie, ale macie nie przeszkadzać.
Poszło jak po maśle. Może dlatego, że rzecz się działa po gorszej stronie Bugu i wszyscy tu zdawali sobie sprawę z bezkarności gangów.
Bogdan sprawnie skrępował oboje rodziców. Nie był brutalny i nie związał małego. Nie opierali się więc, a kiedy wrócił z ręcznikami na kneble, żadne nie próbowało krzyczeć.
Pół godziny później gospodarz sam, bez niczyjej pomocy, otworzył przekrwione oczy.
– Dzień dobry, Taras – uśmiechnął się do niego Adamek. – Albo raczej: dobry wieczór. Strasznie nas przetrzymałeś, chłopie.
– Pi… wa – zachrypiał Syłenko, alias Rycerz, duma i chluba lwowskiej siatki UOP-u. – Łeb mi pęka.
– Dostaniesz – obiecał kapitan Adamek, brat porucznika Adamka, który Syłenkę werbował i prowadził w chwilach wolnych od asystowania radcy kulturalnemu tutejszego konsulatu Rzeczypospolitej. – Co tylko zechcesz. Ale najpierw praca. Ręce już nie drżą? Na chodzie jesteś? Cudnie. Masz tu dwa papiery do podpisania. Jak zwykle: raport i pokwitowanie odbioru honorarium.
– Ile? – W zamglonych, tępych oczach alkoholika błysnęła słaba iskierka zainteresowania.
– Sporo. Ale nie martw się: mam przy sobie twoje dziesięć procent. Widzę, że przepiłeś telefon. Nieładnie. Próbowaliśmy dzwonić, uprzedzić, że musisz być trzeźwy… Ale mamy do ciebie słabość, Taras, więc nie potrącę ci ani centa.
Trzeba grać do końca. Adamek rozumiał to i dobrze na tym wyszedł. Ukrainiec, kiedy już zwlókł się z przypominającego barłóg łóżka, trzeźwiał błyskawicznie.
Nie tylko nie podpisał niczego z marszu, ale nawet udało mu się prawidłowo policzyć zera za piątką. Nie było to takie proste, bo w Urzędzie też pracowały urzędasy i zgodnie z powszechną praktyką pokwitowania dla supertajnego szpiega wystawiano jak wszystkie inne, z uwzględnieniem groszy – tu: centów – i bez uwzględnienia logiki.
– Pięćdziesiąt tysięcy? – zachrypiał Syłenko radośnie i podejrzliwie zarazem. – Co jest? Czy to może w złotych?
Mimo wszystko alkohol działał: na końcu stało jak wół „USD”.
– Ekstra okazja. A myślałeś, że dlaczego wpadam tu osobiście? – Adamek wyjął kopertę i zaczął bez pośpiechu przeliczać studolarówki.
– Pięć tysięcy dla mnie? – Syłenko dokończył stawianie dziwnie zgrabnych liter i oddał Polakowi długopis. – Dziesięć procent jak zwykle, tak? Boże… Taki pieniądz. Ależ się Julka ucieszy… Córka – wyjaśnił. – Fajna dziewuszka, nie to co jej stara. Wpada tu czasem z wnukiem, nie pogardzi pijakiem… Musisz ją kiedyś poznać. Żywe srebro.
Adamek zerknął na podpisy, złożył papiery, schował do kieszeni.
– Nawet złoto – kiwnął z przekonaniem głową. – Ale z tym życiem… Przykro mi, Taras. To nic osobistego, ale nie mogliśmy tak siedzieć cały dzień i czekać, a potem wyjść, zostawiając jedenastu świadków. Pech, że wypadło akurat w niedzielę, kiedy nikt nie pracuje. No, a jak się już zacznie, to trzeba do końca…
– Że co? – Syłenko niczego jeszcze nie rozumiał, w jego rozespanych oczkach nie było ani strachu, ani rozpaczy.
– Musieliśmy zlikwidować twoich sąsiadów. Mało brakowało, a na waszej dwunastce by się skończyło. Ale spałeś pół godziny za długo i zjawiła się twoja Julka. Mogę cię tylko pocieszyć, że Bogdan robi to naprawdę dobrze. Nic nie boli.
Pijacy mają słaby refleks, więc Syłenko ani nie zrozumiał, dlaczego Polak wstaje, ani nie usłyszał kroków za plecami. Był jednak dużym i silnym mężczyzną, a Bogdan profesjonalistą z prawdziwego zdarzenia, więc jako jedyna z piętnastu ofiar tajemniczego mordu Taras Syłenko nie został odnaleziony nazajutrz ze skrępowanymi rękoma, sińcem na potylicy i poderżniętym gardłem. Prowadzący śledztwo ustalili, że strzelono mu w kark, a pocisk, choć grzybkujący i raczej zbyt zdeformowany, by mógł służyć za dowód, wydłubano z rany. Zabrano też jego uszy, oczy i język.
Rozdział 25
– Masz prawo do taniego deseru – oznajmił Kiernacki, unosząc głowę znad wypchanej dziesiątkami kieszeni. Nocleg, posiłki, buty Izy i przede wszystkim wydatki na drożejącą z godziny na godzinę benzynę uszczupliły ich zasoby. No i setka dla Dopierały. Miał tkwić w ziemiance i strzec Baśki, ale w razie jakichś komplikacji musiał dysponować choć odrobiną pieniędzy.
– A ile zostało? – zainteresowała się Iza. Siedzieli w knajpce, której okna wychodziły na ornecki rynek, kończąc po porcji schabowego z kapustą.
– Półtorej setki – wzruszył ramionami. – Z grubsza.
– To lepiej wyliżę talerz. – Żartowała, co nie przeszkodziło jej zgarnąć na widelec ostatnich ziemniaczanych okruszków. – Aha, i przypomnij mi, żebym za ciebie nie wychodziła. Facet wydający tysiąc w niecałe pięć dni jest gorszy od nałogowca.
– Osiemset pięćdziesiąt – sprostował. – To co, wołać kelnerkę?
– Lody tuczą – wytarła usta serwetką. – Ale gdybyś mi pożyczył piątkę… Chcę wpaść do kościoła. To tuż obok. Jeśli się spieszymy, wystarczy mi parę minut. Góra kwadrans.
– Potrzebujesz na tacę? – Kiwnęła głową. Przyglądała mu się śmiało, choć chyba nie wyzywająco, a w jej oczach trudno było znaleźć coś radosnego. – Drogo. Pięć złotych za piętnaście minut.
– Wychowałam się na paczkach z parafii. Chyba jeszcze nie spłaciłam tego, co mi Kościół dał.
– Tacy byliście biedni? Zresztą – uniósł dłonie – przepraszam, cofam pytanie. – Sięgnął do kieszeni. – Ale mam tylko dziesiątki i jakieś grosze. Będziesz musiała rozmienić po…
– Byliśmy – weszła mu miękko w słowo. – Mama nie dostała po ojcu ani grosza, bo była za młoda. A nas było troje. Ciężko wdowie bez zawodu utrzymać trójkę dzieci. Nawet w PRL-u. Wtedy też nie jadałam lodów. Żeby nie te paczki z Zachodu, w ogóle bym zapomniała, jak smakują słodycze. Więc chyba teraz moja kolej, by pomóc innym głodnym dzieciakom. A że przez Kościół? – uśmiechnęła się.
– No to idziemy. Tylko nie każ mi wchodzić. Poczekam na dworze, w porządku?
* * *
– Nie wiem, czy to ważne… – Grygorowski oderwał wzrok od ekranu telewizora, pełnego płomieni, dymu i osmalonych strażaków, przenosząc go na zakłopotanego podporucznika. – Właśnie odezwał się ten psycholog, Dębowicz… to znaczy… Dębowski?
– Dembosz – zlitował się nad czerwieniejącym młodzikiem. – Rozumiem, że nie telefonicznie. To dziewczyna, i to z cholernie seksownym głosem. Pewnie by się pan zorientował.
– Nie… to znaczy tak. Oczywiście. – Podporucznik zrobił jeszcze bardziej nieszczęśliwą minę. – Melduje, że ma podstawy sądzić, że Drzymalski dysponuje karabinem snajperskim kalibru 12,7 milimetra i odpowiednim oprzyrządowaniem. Dalmierz, luneta, amunicja wszelkiego typu… Nie bardzo wiem, co z tym zrobić.
– Ma podstawy sądzić? – Grygorowski zmarszczył brwi. – To cytat? – Chłopak pokiwał skwapliwie głową. – Hmm… Karabin to karabin; w porównaniu z tym… – spojrzenia obu powędrowały ku ekranowi i wysokim na dziesiątki metrów słupom ognia. Jakiś osaczony z obu skrzydeł oddziałek strażaków rozwalał właśnie gorączkowo ogrodzenie, szykując awaryjną drogę odwrotu dla swego wozu bojowego. W tle, nader efektownie, płonął inny pojazd, zaskoczony przez zagon ognia pośród rumowiska stalowych konstrukcji. – Ale niech pan wprowadzi to do sieci z adnotacją „ważne”. A potem wyszuka tego kapitana z lotnictwa i przekaże mu to. Policji to ani grzeje, ani ziębi, bo i tak Drzymalski dziurawi im kamizelki ze zwykłego beryla, ale pilotów Mi-24 warto ostrzec. Niech nie podlatują blisko, bokiem i powoli, bo się mogą mocno sparzyć.