– W przybliżeniu – uściśliła. – Twój wiek przez mój. Matematyk ze mnie taki sobie, ale dzielenie jeszcze pamiętam.
– W pamięci takie rachunki? Dobra jesteś.
– To nie teraz. Nocą, w tej ziemiance… – Zatrzymała się nagle i ujęła go za łokieć. – Dobra, skończmy to. Popatrz mi w oczy i powiedz uczciwie, że ani razu nie chodziło ci to po głowie i że ani trochę nie chcesz. Tylko weź pod uwagę, że studiowałam psychologię i…
Nie wiedział, czy mruży oczy gniewnie, czy w instynktownym odruchu obronnym.
– Uczciwie? Dobrze, niech będzie uczciwie… No więc od początku, jak tylko weszłaś na salę. I nie trochę, tylko… – przez chwilę szukał właściwych słów – …piłką pod sufit. Jeśli wiesz, o czym mówię.
Wolno, jakby z namaszczeniem, wsunęła rękę pod jego łokieć i przywarła do boku. Uśmiechała się.
– Tak – pociągnęła go lekko za sobą. – Wiem, o czym mówisz.
* * *
Znalezienie właściwego miejsca nie sprawiło Kurzyńskiemu kłopotu. Wiatr do spółki z płonącą rafinerią zmieniły okolicę w rodzaj poziomego komina, ale ostatecznie byli plutonem zwiadu, a nie jakąś zakichaną piechotą, która potrafi zabłądzić, maszerując na stołówkę.
Inna sprawa, że trudno przegapić dwa zaparkowane w polu śmigłowce. Nie czekając na jakąś drogę, mogącą doprowadzić go legalnie na tyły gospodarstwa, porucznik kazał kierowcy jechać na przełaj, przez łąkę i zaorane pole, pokryte zieloną szczeciną. Za mądre to nie było, ale wiele wskazywało, że nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności. Wóz dowódcy miał już przyzwoity, ruchomy przyrząd obserwacyjny, więc nim skręcili, Kurzyński zdążył zlustrować okolicę i wyłowić kluczowe informacje.
Po pierwsze, cała szosa do Lipna zastawiona była samochodami, z których połowę stanowiły policyjne. Po drugie, bliższy Płocka koniec kolumny tarasowały aż dwa płonące wozy – ciężarówka i radiowóz – a na przeciwległym, stąd niewidocznym, też dymu było więcej, niż przewidywała lokalna norma. Po trzecie, oba śmigłowce stały po prawej stronie szosy, możliwie blisko opłotków, i po tej samej, północno-wschodniej stronie kolejnych gospodarstw gromadziły się grupki policjantów i cywilów. A z lewej, oddzielony klinem pola, ciągnął się las.
Samochód pancerny ściął jeszcze jakiś słupek i kierowca zahamował z fantazją pod końcem łopaty łaciatego Mi-24. Porucznik siedział już wtedy na obramowaniu półkolistego włazu, świadomie ignorując boczne drzwiczki, których BRDM dorobił się w ramach modernizacji.
Zza śmigłowców nie wyszedł żaden generał, potrafiący docenić kawaleryjską fantazję i zapamiętać młodego oficera. Szkoda. Kurzyński zeskoczył miękko, trochę niedbale zasalutował inspektorowi policji i jakiemuś lotnikowi.
– Podporucznik Kurzyński, pierwszy pluton kompanii rozpoznawczej Pierwszej Pancernej.
– Czyli pierwszorzędny towar – uśmiechnął się lotnik, trącając palcem furażerkę. – Major Walczak z grupy naprowadzania lotnictwa. To jest nadinspektor Janiak, komendant wojewódzki. Fajnie, że tak szybko… A gdzie trzeci wóz?
– Zdechł. – Policjanta, jak na rasowego żołnierza przystało, Kurzyński trochę lekceważył, a major wyglądał na równego faceta, więc koszarowa etykieta z miejsca powędrowała na bok. – To warszawska jednostka, wie pan. Najniższy w kraju procent wcieleń. Jak ktoś z pełnym podstawowym do nas trafia, to się cieszymy. Kierowca rozwalił skrzynię biegów, no i jest nas tylko parka.
– I więcej nie będzie? – zapytał Janiak.
– Chyba zero szans. Nas ściągnęli spod rurociągu, bo wspieraliśmy żandarmów. A… czego potrzeba?
Major położył mapnik na skośnym pancerzu BRDM-a i fachowo omówił sytuację.
– To za stodołą to szosa do Lipna. Jechał nią porządny obywatel, który na widok podejrzanego motocyklisty natychmiast chwycił za komórkę. Zaraz potem, przypadkowo, z naprzeciwka nadjechał radiowóz. Policjanci zdążyli ostrzelać sunącego polem Drzymalskiego, i to tak skutecznie, że pocisk z kałasznikowa zapalił jego motor. W zamian Drzymalski położył jednego trupem i puścił z dymem ich samochód. Potem, nie pokazując się w celowniku, odczołgał się do lasu. To daleko, w tym miejscu ze czterysta metrów, więc gdy pierwsze policyjne wozy nadciągnęły od strony Płocka, był jeszcze gdzieś na polu. Pewnie dlatego zamiast wiać czym prędzej, podjął walkę, która okazała się mało wyrównana. Od strony lasu rozszczekał się karabin i szybko unieruchomił kilka samochodów, blokując odwrót pozostałym. Poległo jeszcze czterech policjantów, w tym aż dwaj strzelcy wyborowi. Bliżej Płocka, a konkretnie we wsi Maszewo, drzewa podchodzą aż pod zabudowania i posiłki mają tamtędy wejść do lasu, ale to daleko, a Drzymalski nadal jest tutaj. Z tyłu ma Wisłę, od strony ujścia Skrwy policja zamknęła już drogi, a wkrótce zablokuje wszystko – ciągnął major. – Jest osaczony i to ta dobra wiadomość. A zła jest taka, że zbliża się wieczór, a las ma prawie siedem kilometrów długości i do trzech szerokości. Jak przestaniemy tutaj dociskać, to drań odskoczy i cały ten obszar trzeba będzie jednakowo ostrożnie czesać. Czyli trzeba go dusić, każda minuta to parę hektarów mniej do przeszukiwania i szansa, że zdążymy przed zmrokiem. Próbowaliśmy użyć tego – wskazał wojskowy śmigłowiec – ale ten cholerny dym… Chmura idzie klinem i z góry nic nie widać. Ale nawet nie w tym problem.
– A w czym? – Kurzyńskiego nie martwiła porażka lotników, był po prostu ciekaw.
– Jest niedziela, a ten las to trochę takie wypoczynkowo-wędkarskie zaplecze Płocka. Po lesie mogą krążyć dziesiątki ludzi. Większość pewnie pouciekała, ale na pewno nie wszyscy. Są zdezorientowani, raczej spanikowani. Pewnie starają się kryć, więc po zachowaniu nie da się ich łatwo odróżnić od Drzymalskiego. Trzeba by lecieć nisko i powoli, a ten cholernik ma oko, że nie daj Boże. Głównie dlatego tak tu teraz cicho. Inspektor zabronił walki ogniowej, bo co drugim strzałem trafiał w głowę, a nasi go nawet nie widzieli. Wolno i nisko lecący śmigłowiec nietrudno trafić. Boczne oszklenie kabin to tylko szkło organiczne i ani trochę kuloodporne. Gdyby maszyna ustawiła się profilem…
– Jasne – powiedział spokojnie Kurzyński. – To co mam robić? Szarża, oskrzydlenie czy może ruchoma tarcza dla piechoty? Bo na wymianę ognia z samochodami pancernymi ten gość nie pójdzie. Podejrzewam – machnął w stronę przesłoniętego stodołą lasu – że już go nie ma. Zobaczył, że jedziemy, i zwiał. Dobry komandos wie, kiedy spasować.
– Ten transporter wytrzyma karabinowy ostrzał? – odezwał się po raz pierwszy komendant
– To nie transporter – wyjaśnił pobłażliwie porucznik. – Desantu nie zmieścimy. A blachy… Z bliska, pociskiem przeciwpancernym, pod małym kątem… No, owszem, przestrzeli się. Ale od tego jest taktyka, żeby się nie wystawiać, prawda? Po mojemu to powinniśmy znaleźć czterech zuchów, bo tylu zmieścimy, pognać prosto, wysadzić ich, a potem się cofnąć i trzymać las pod ogniem. Założę się, że jak wyczuje desant na tyłach, weźmie ogon pod siebie. Problem, czy znajdzie pan czterech ochotników. Aha, panie majorze… Wiecie, co ma? Nie licząc karabinu? Jakieś granaty, nie daj Boże granatnik?
– Według naszych informacji – uprzedził lotnika policjant – w samochodzie woził cięższą broń. Ale to już przeszłość. Rozmawiałem z posterunkowym, który podpalił motocykl. Drzymalski uciekł z niedużym plecakiem i samym tylko karabinem. Nie będzie problemów.
Inspektor czuł się urażony słabo skrywanym lekceważeniem ze strony wojskowych, ale chęci miał naprawdę dobre. Nie ponosił winy za to, że Leszek Czernik odmawiał wszelkich komentarzy i do koordynatorów akcji nie dotarła informacja o jukach pełnych granatów. Jako policjant nie zetknął się też ze spadochroniarską, składaną wersją granatnika RPG-7. Można go było obwinić najwyżej o błędy podwładnych. A konkretnie pewnego obsługującego komputer aspiranta, który aktualizując serwis dotyczący Drzymalskiego, z „karabinu wielkokalibrowego 12,7 mm z celownikiem optycznym” zrobił „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)”, co pozwoliło zaoszczędzić nieco miejsca na rozdawanej policjantom ulotce, ale nieco wypaczyło istotę rzeczy. W odbiorze rasowego policjanta dwunastka z celownikiem optycznym to nic innego jak gładkolufowa strzelba myśliwska podrasowana lunetką i – chyba, co sugerował dopisek w nawiasie – mogąca strzelać z drugiej lub trzeciej lufy mniejszymi nabojami.