Kurzyński był młodym, nieźle wykształconym oficerem i wiedział, że w razie wojny najprawdopodobniej załatwi go jakiś komputer. Ale nie przewidział, że w taki sposób.
Ochotników z policji uzbierało się trzech. BRDM-y zabrały ich, przeskoczyły szosę i ruszyły do natarcia. Były w połowie drogi do lasu, kiedy pocisk z „kb., cel. opt, kalib. 12 (wielokal.)” trafił taflę szkła pancernego przed twarzą kierowcy wozu dowódcy. Ponieważ wojskowe, milimetrowe oznakowanie kalibru ma się nijak do myśliwskiego wagomiaru, specjalny, przeciwpancernorozpryskowy pocisk najnowszej generacji nie tylko wdarł się do wnętrza, ale poza urwaniem żołnierzowi połowy głowy poranił jeszcze okruchami metalu siedzącego z tyłu operatora broni. Nie miało to wpływu na przebieg walki: pole było zaorane pod nieszczęśliwym kątem i kiedy tylko kierownica wysunęła się nieboszczykowi z dłoni, koło wpadło w bruzdę, wozem szarpnęło i rozpędzona masa stali wywinęła kozła przez bok. Samochód wykonał jeszcze na dachu ćwierć obrotu i znieruchomiał, wystawiając ku lasowi odkryte podbrzusze.
Drugi wóz – choć już nie jego załoga – miał więcej szczęścia. Kierowca zwolnił w porę, dzięki czemu pancerka nie przewróciła się, nawet kiedy zniosło ją do rowu melioracyjnego. Nim do tego doszło, wieżowe karabiny maszynowe wystrzeliły sto pięćdziesiąt, a Drzymalski pięć pocisków. Drzymalski strzelał dłużej, ponieważ trzeci z tych pięciu trafił operatora wieży i niemal wyrwał mu ramię z barku.
Kierowca oberwał odłamkiem w łokieć, jeden z dwóch policjantów zginął, podobnie jak dowódca wozu. Wszyscy ranni zostali wywleczeni z pojazdu przez drugiego policjanta i pod osłoną stalowego pudła doczekali przyjazdu karetek.
Drzymalski nadal utrzymywał wówczas front. Snajpera, który najwyraźniej w to wątpił, zabił jednym strzałem. Do ludzi w białych fartuchach, biegnących z noszami przez pole, strzelać nie próbował.
* * *
– Jeden pokój – powtórzył recepcjonista. – Łazienka? – Iza bez słowa skinęła głową. – Są dwójki z osobnymi łóżkami i małżeńskie. Jaka państwu odpowiada?
– A jak pan myśli? – Pochyliła się ku mężczyźnie z niemal wyuzdanym uśmiechem. Kiernacki pomyślał, że sprawia wrażenie wstawionej, i to nieźle. Jak on sam. Żadne nie powinno siadać za kierownicą. Za mało się przejmowali otaczającym ich światem.
Trudno powiedzieć, czy facet z recepcji to wyczuł. Może po prostu zlekceważył gości, którzy na hasło „płatne z góry” sięgali do kieszeni flanelowej koszuli po rulon dziesięciozłotówek.
Ale przesądziło chyba dziwaczne zestawienie munduru z butami.
– Kiedyś modne były te czarne, gestapowskie… – mruknął na poły do siebie.
Na piętrze dziewczyna odnalazła właściwe drzwi, wepchnęła klucz do zamka – i parsknęła śmiechem. Kiernacki zebrał się na odwagę i wykonał ten najważniejszy, decydujący o wszystkim krok. Pochylił się i nie unosząc rąk, pozostawiając Izie całkowitą swobodę, odnalazł ustami jej usta.
Pocałunek był delikatny, ostrożny; był pytaniem i odpowiedzią na nie, a nie pieszczotą czy przejawem namiętności. O tym, co czuła i czego chciała, więcej powiedział Kiernackiemu sposób, w jaki szarpała się ze szwankującym zamkiem. Pomyślał, że gdyby mechanizm nie skapitulował w porę, rozwaliłaby drzwi. Gdy przekroczyli próg, jej ruchy stały się wolniejsze, a na twarzy zagościł pozorny spokój.
– Nie jesteśmy dziećmi. – Jej głos dowodził, że naprawdę stara się zachowywać, jak na osobę dorosłą przystało. Gdzieś pod targającymi nią emocjami ukrywała lęk. – To znaczy… – zająknęła się, ręce nerwowo oplotły pierś – nie chodzi o to, że ci nie ufam…
– Idiota – klepnął się w czoło. – A mijaliśmy kiosk… Czekaj, skoczę…
– Nie, poczekaj! Jeśli sypiasz z porządnymi dziewczynami… albo się badałeś ostatnio… Boże, co ja gadam… – Odwróciła się gwałtownie. – Przepraszam. Sama nie wiem…
Objął ją, przytulił policzek do posiniaczonego karku. Znieruchomiała.
– Niczym cię nie zarażę – wymruczał do różowego ucha, całując ją przy okazji. Zaczęła się obracać; stwardniałe mięśnie ramienia ustąpiły miejsca piersi. Ani twardej, ani miękkiej; ani za dużej, ani za małej. Bezdyskusyjnie doskonałej. Wiedział, że kiedy ją ujrzy, dozna zachwytu. – Ale…
– Nie bój się. Świetnie sobie radzę z kalendarzykiem. Nie wpakujesz się w kłopoty, sprawdziłam.
– Podoba mi się twoja spontaniczność. – Pocałunek.
– Jestem poważnym oficerem. – Pocałunek. – Nie mam prawa być spontaniczna. – Wciągnął gwałtownie powietrze, czując jej dłoń w spodniach. – Jejku… Nie wyjęli ci tego pręta? A to konowały…
Rozdział 26
– Powinieneś to zrobić – mruknął Ziętara na widok cofającej się znad telefonu dłoni premiera.
– Wiem.
– To – skinął w stronę chłostanego deszczem okna – tylko u nas. W Płocku jeszcze nie leje. Trochę mży, ale…
– Wiem – powtórzył Bauer. – Właśnie dzwonili. Wrócił ten śmigłowiec z kamerą termowizyjną. Naliczyli trzydzieści sześć ciepłych obiektów. Las jest pełen ludzi.
– Polska też jest pełna ludzi. Słuchaj, wiem, że to trudne, ale to może być niepowtarzalna okazja…
– Policjanci – kontynuował tym samym, nieco martwym głosem Bauer – natknęli się na kobietę. Przedszkolanka. We trzy wyprowadziły czternaścioro pięciolatków na piknik nad rzeką. Akurat wracali, kiedy ci durnie grzmotnęli salwą. Jedna z nauczycielek i jedno dziecko zginęły, a połowa maluchów się rozbiegła.
– Jasssny… – Ziętara klapnął w końcu na fotel. – To pewne?
– Gliniarze mało jej nie zastrzelili, ale dziewczyna jest podobno bardzo rzeczowa. Pozbierały z koleżanką dzieciaki, przyczaiły się w głębi lasu, a ona pobiegła po pomoc. Tyle że nie umie pokazać na mapie, gdzie tych krasnali szukać.
– Czekaj… – Ziętara nie pogodził się jeszcze z porażką. – Takiej gromady żaden pilot nie pomyli z Drzymalskim!
– Piątki im brakowało – powiedział cicho Bauer. – A piloci nie gwarantują identyfikacji celu. Las zaczyna się palić, i to w paru miejscach. Może to ten pożar w Płocku, może Drzymalski. W każdym razie jest coraz więcej dymu i plam ciepła, a od ciepła termowizory głupieją. Zresztą mamy tam tylko dwa, i to akurat na tych maszynach, które nie są opancerzone. No i jeszcze dziki.
– Dziki? – Ziętara tępo wpatrywał się w oblicze szefa rządu.
– Dodatkowe cele pozorne. Jednego policjanci wzięli za Drzymalskiego. Dali znać tym z drugiej strony, tamci poszli śmiało naprzód i stracili dwóch ludzi. Teraz wszyscy leżą i walą na oślep w zarośla. Janiak kazał tylko do widocznych celów, ale przyznaje, że go nie słuchają.
– Sam widzisz, że tylko śmigłowce…
– Kazałem zagęścić pierścień i czekać na świt – przerwał mu Bauer. – W nocy ściągniemy sprzęt, snajperów z całego kraju, ile się da gazów łzawiących… I czołgi. – Rzucił rozmówcy nieco wyzywające spojrzenie. – Wiem: będą się z nas śmiali. Ale pies ich trącał.