– Chcesz czekać do jutra? – upewnił się Ziętara.
– Nie będę ryzykował życia dzieci.
– Jutro rano – oznajmił grobowym tonem – zbiera się Sejm. Właśnie wracam z posiedzenia klubu. Mam ci przekazać, że oczekują przełomu. To zaszło za daleko. Oglądali najnowsze sondaże i są przerażeni. A to jeszcze sprzed Płocka, przy taniej benzynie… Nie wiedzą, co zrobić, a znasz schemat: nie ma pomysłów, zmienia się premiera. Dlatego nie możemy czekać do jutra. Musisz się zjawić w Sejmie jako zwycięzca – tylko wtedy będziemy mogli powalczyć. Z Drzymalskim w lesie możemy zacząć pisać obiegówki. Na klubie dali mi to wyraźnie do…
– Klub – powiedział spokojnie Bauer – o jednym zapomina.
– Myślisz, że nie uzbierają głosów na konstruktywne wotum nieufności? Nie byłbym taki pewny.
– Że nic – dokończył premier – tak nie psuje notowań partii, jak strzelanie do dzieci wyborców.
* * *
Kostek nie od razu zorientował się, że to ten aparat. Oba tkwiły w jednej kieszeni przewieszonej przez oparcie marynarki i były podobne. Dopiero widok pustego wyświetlacza uświadomił mu pomyłkę.
– Halo? – Czuł, że głos lekko mu drży. W trakcie kolacji oglądali z Anetą serwis BBC. Od pierwszej kanapki po ostatni łyk kawy nie mówiło się o niczym innym, tylko o „Czymalskim”, „Puosku” i kłopotach polskiego rządu. Kostek, choć na swój sposób przedstawiciel elity, był też typowym Polakiem i do kategorii naprawdę ważnych zaliczał te sprawy, które doczekały się komentarzy po angielsku.
– Jesteśmy sami? – Drzymalski mówił bardzo cicho. Kostek zawahał się. Obok siedział kolega z działu muzycznego, a za szybą, przy Anecie, któryś z techników-szpiegów.
– Z grubsza tak – mruknął. – Nie myślałem, że jeszcze… Ale z góry zapowiadam, że nie mogę wpuścić pana na…
– Cenzura wiecznie żywa, co? Nie ma sprawy; wiem, że to nie pana prywatne radio. Nie o to chodzi. Mam… powiedzmy, że propozycję.
– A ja nie wiem, czy w ogóle powinienem z panem rozmawiać.
– Wie pan, skąd dzwonię. – Nie brzmiało to jak pytanie, więc Kostek nie odpowiedział. – Krótko: znalazłem rannego dzieciaka, Piotruś Jakośtam. Utracił chyba sporo krwi, a teraz pada deszcz, więc na dodatek jest wyziębiony. Zemdlał mi tu; wygląda, że marnie z nim. Proponuję następujący układ: podam panu miejsce i czas, a pan zorganizuje przylot śmigłowca sanitarnego. Bez obawy: nie tknę ich palcem. Mam inny pomysł na ucieczkę.
– Ja? Dlaczego ja? – Dziwne, ale informacja o rannym chłopcu uspokoiła Kostka. Grunt, na który go wciągano, był zapewne grząski, ale przynajmniej wiedział, ku czemu zmierza.
– Nie mogę dzwonić pośrednio. A jak zadzwonię prosto na policję, pół minuty później będą wiedzieli, gdzie jestem, z dokładnością do kilkunastu metrów. Nie wiem, co zdążyli ściągnąć, ale wolę nie ryzykować, że przypieprzą nam obu z moździerza. A nawet jeśli nie zorganizowali tego jeszcze tak dobrze, to pan ma coś, czego inni nie mają – nazwisko. Jeśli redaktor Zdrzałkowicz wykręci numer do centrum ratownictwa i zapewni załogę śmigłowca, że nie chodzi o pojazd i zakładników, to pewnie za kilkanaście minut tu będą. Może pan oczywiście powiadomić policję, tyle że wtedy przylecą przebierańcy. Piotrusiowi na zdrowie to nie wyjdzie.
– Rozumiem. – Kostek miał się zawsze za człowieka rozsądnego, ale życiową decyzję podejmował zaledwie kilka sekund. – I mam pańskie słowo…?
– A okłamałem pana kiedyś?
* * *
Wyciszony głos sprawiał, że telewizor skutecznie zastępował kominek: czarne tło, mnóstwo płomieni, osmalone szczątki konstrukcji w charakterze oryginalnie ułożonych drew. Skojarzenie było na tyle silne, że Kiernackiego nie zdziwił widok rudawej strzechy włosów, wystającej zza obramowania łóżka. Właśnie tam należało usiąść, by grzać stopy w cieple kominka.
Rozglądał się przez chwilę za spodenkami. Leżały pod krzesłem i nim trafiły na biodra, musiał przedefilować obok Izy, święcąc jej w oczy bielą pośladków. O ile nie zasnęła, wsparta o trochę staroświecką ściankę w nogach małżeńskiego łoża.
Nie sprawdził. I aż się uśmiechnął do myśli, że nie musi, że potrafi czuć się swobodnie w towarzystwie tej dziewczyny.
– Obudziłam cię? – zapytała cicho. Siedziała, opasując ramionami podciągnięte kolana. Miała na sobie jedynie rozpiętą koszulę Kiernackiego. – Jeśli ci przeszkadza telewizor…
– Mogę się przysiąść?
Przesunęła się, robiąc mu miejsce.
– Zmarzłaś. Długo tak…? – Nie odpowiedziała. – Tak ci ze mną źle w łóżku?
– Musiałam pomyśleć – mruknęła.
– Aż tak trudny problem, że potrzebujesz chłodzenia?
– Nie mogę leżeć obok ciebie i logicznie myśleć – powiedziała tym samym, rzeczowym tonem. Nie odrywała wzroku od ekranu, choć raczej nie umiałaby powiedzieć, na co patrzy.
– Co to znaczy?
– Idź spać – mruknęła. – I bez fonii widzę, że go nie złapali. Nadal mamy wojnę. Dobra forma jeszcze ci się przyda. I tak mam wyrzuty sumienia, że cię tak przemaglowałam. To było… nierozsądne.
– Ale przyjemne – uśmiechnął się. Cofnął rękę z jej stopy i niby to zakładając za ucho kosmyk włosów, pogłaskał policzek dziewczyny. – Co się dzieje?
– Nic – wzruszyła ramionami. – Wszystko gra. Było miło, zabawiłam się. Udana noc.
– Wydaje mi się, czy jesteś smutna?
– Dlaczego miałabym być smutna?
– Może jestem staroświecki – powiedział powoli – ale za moich czasów w przerwach między pieprzeniem się ludzie prowadzili szczere rozmowy. A przynajmniej próbowali.
Milczała długo.
– Problem w tym… – utknęła. Widać było, że chce mówić, więc Kiernacki zapomniał natychmiast o pomyśle odsunięcia się, opasał ramieniem jej talię i zastygł w trochę sennym bezruchu, ciesząc się ciepłem i zapachem kobiecego ciała. Po paru wdechach, coraz głębszych, przemówiła: – Nie wiem, czy powinnam to powtarzać.
– Tak ci było źle? – zażartował.
– Tak dobrze. Za dobrze. Gdybym wiedziała, że tak świetnie nam wypali, nigdy nie poszłabym z tobą do łóżka.
– Chyba nie rozumiem – westchnął.
– Nie pocieszaj mnie. Nie jesteś gruboskórnym kołkiem. Wolałabym, żebyś był. Jak tu szliśmy, liczyłam, że przynajmniej w tych sprawach… No i nic z tego. Guzik. Zakochany rycerzyk. Najpierw dama, potem ewentualnie ja sam, o ile zaspokojona dama nie zaśnie.
– Dama za krótko spała i ciut bredzi.
– Wiesz, o czym mówię. Kochałeś się ze mną jak… nie wiem… niewolnik chyba. To nie w porządku – poskarżyła się. – Chciałam… To miał być sposób na otrzeźwienie. Myślałam sobie: wskoczymy do łóżka, zrobimy to w końcu, będzie można trzeźwo myśleć. I co?
– Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem – uśmiechnął się, wcale tego nie kryjąc. – Chcesz powiedzieć, że ciągle ci mało?
– Przestań, ja mówię poważnie. To wcale nie jest śmieszne.
– Przepraszam.
– Nie pasujemy do siebie – wymruczała, wciskając nos głębiej między kolana. – On komuch ze Stargardu, ona dewotka z Warszawy. On cywil, ona żołnierz. On czterdzieści cztery z hakiem, ona dwadzieścia dziewięć. On bez grosza, ona też…
– No, to coś nas jednak…
– Gówno! Jedna strona musi być przy forsie, bo inaczej nic z tego… Żrą się, jak tylko rozmowa zahaczy o ekonomię, politykę, moralność; historię… Założę się, że nawet grupy krwi mamy niedopasowane; jakieś kaleki produkujemy…
– Nie produkujemy – przypomniał. – Jesteś porządna polska panienka dobra w kalenda… – Urwał nagle. – Iza?!