– Przeceniasz mnie – posłała mu słaby uśmiech. – Nigdy nikogo nie zabiłam. Naprawdę nie namawiano mnie, żebym go…
– W porządku – przerwał łagodnie. – Wierzę. To znaczy: że nie po to cię Zagroda zaangażował. Albo nie mówił wprost. Pytanie, czy sama masz zamiar ograniczyć się do perswadowania.
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.
– On jest mordercą, a ja żołnierzem – popatrzyła Kiernackiemu w oczy.
– Żołnierzem? – powtórzył powoli. – Czy gliną?
– A jest różnica? – wzruszyła ramionami.
– Subtelna – przyznał. – Żołnierz walczy z wrogiem do końca wojny. Policjant – póki go nie dopadnie.
– GROM jest teraz w wojsku – mruknęła. – Więc jestem żołnierzem. To dobrze czy źle?
– Nie wiem – powiedział cicho. – Po prostu wolałbym… Nie, nic.
– Powiedz.
– Wolałbym, byś nie widziała w nim terrorysty, tylko żołnierza. Bo on… on naprawdę prowadzi przeciwko nam wojnę. Atakuje cele, które w przypadku prawdziwej wojny atakowałby najprzyzwoitszy z przeciwników. Czytaj: dzisiejsze NATO. Przy okazji giną cywile, fakt. Ale właśnie przy okazji.
Patrzyła na niego jakiś czas. Nie umiał odczytać wymowy tego spojrzenia.
– Zorganizuję to śniadanie – westchnął, dźwigając się. – A ty pogłówkuj, co dalej.
* * *
– Dzwoniłam do Grygorowskiego – rzuciła nieco wyzywająco, gdy Kiernacki stawiał torbę z zakupami. – Nie bój się, nie powiedziałam skąd. Ale musiałam.
– Bo?
– Pokazywali Płock – wskazała ekran – i przypomniał mi się ten kierowca. No wiesz… – Kiwnął głową. – Musiałam się upewnić, że go stamtąd zabrali. Wiem: niby dlaczego mieliby… Ale chciałam też zapytać o jego rodzinę. Był z nami, zginął… Widziałeś, ile z niego zostało. Wątpię, by rodzicom pokazano ciało. Dostaną zaplombowaną trumnę i papier, że to w środku to ich syn. – Mówiła coraz wolniej, jak ktoś zdający sobie sprawę, że niepotrzebnie w ogóle zaczął. – Należy im się parę słów od nas. Gdyby to twój…
– Już dobrze – powiedział spokojnie. – Rozumiem. Masz rację.
– Nie jesteś zły? – zapytała niepewnie.
– Mówiłem ci: to twoja kariera.
– Jesteś zły – oceniła. – Wystawiłam nas. Jeśli to Grygorowski.
– Jestem troszeczkę zły – zgodził się. – Za karę wyznaczam cię do robienia kanapek. A tak w ogóle to… no, ładnie, że pomyślałaś o tym pechowcu.
– Pechowcu? – Określenie nie przypadło jej do gustu.
– Trzeba mieć pecha, żeby pod rząd zaliczyć…
Urwał. Patrzył na dziewczynę z wyrazem roztargnionego zdziwienia w oczach. Odczekała chwilę, po czym pomachała mu dłonią przed twarzą.
– Hej, jest tam kto? Co cię tak zatkało? Zobaczyłeś, z jaką potworą spędziłeś noc?
No tak: przez cały czas gapił się na nią…
– Znów jesteś żabą, księżniczko – mruknął, nadal rozkojarzony. – Iza… Czytałaś raport na temat Płocka?
– Żabą? – Też nie błyszczała koncentracją.
– Jak to możliwe, że tak to wszystko podpalił?
– Około stu pocisków z moździerza 60 mm – wyjaśniła. – Ukradł lokomotywę z wagonem. Pociski były w beczkach, pewnie po to, by szybko i łatwo przetoczyć z jakiejś ciężarówki… Wszystkie swoje dziewczyny tak nazywasz?
– Co? A… nie. Ja nie mam dziewczyn – uśmiechnął się lekko i dorzucił: – żabo. – Otworzyła usta, ale nie zdążyła nic powiedzieć. – Słuchaj, coś mi przyszło do głowy. To cholernie dużo amunicji. Na czarno można kupić prawie wszystko, zgoda, ale nie w takich hurtowych ilościach. Te malutkie w Gdańsku, granaty do moździerza…
– Miny – podsunęła. – Te z ziemianki, skaczące. Mówiłeś, że ma takich kryjówek więcej. I pewnie to prawda, skoro przy tylu szukających go ludziach znika jak duch na całe doby. Jeśli wszystkie są podobnie wyposażone, to i min musiał uzbierać kilkadziesiąt. A o to jeszcze trudniej niż o pociski, które nawet w czasie pokoju z definicji się zużywają. Miny nie. Nikt nie ćwiczy z prawdziwymi… Hej!
Nie była oburzona, co najwyżej zdziwiona. Kobiety rzadko bywają oburzone, gdy łapie się je wpół i zakręca nimi radośnie.
– To jest to! Jasny gwint, ależ byliśmy ślepi! Składnica! Nie rozumiesz?! Musi być gdzieś tuż pod jego bokiem, skoro akurat stamtąd przysłali honkera! Las, zadupie, nie ma pielęgniarki, a był pożar!
Postawił ją na podłodze, ale nie wypuścił z objęć. Czuł, że nie musi. A może nawet nie powinien.
– Myślisz, że to stamtąd…? Ale przecież ktoś by coś…
– Nazwij to przeczuciem, kobiecą intuicją, ale musimy tam jechać. Masz mi zdobyć adres. A jak się da, to i zezwolenie Zagrody. Na już.
– Kobieca intuicja? – uśmiechnęła się trochę kpiąco i niepewnie.
Rozdział 27
– Zastanawiałaś się kiedyś, czy ktoś mu pomaga? – Kiernacki skinął głową, wskazując machającego lizakiem policjanta. Sznur samochodów, wolno lecz nieustannie, na podobieństwo konduktu pogrzebowego, przetaczał się między dwoma szpalerami obwieszonych stalą i kevlarem mężczyzn. – Nawet nie zatrzymują. Może siedzieć w każdym bagażniku.
– Czy ja wyglądam na blondynkę? – posłała mu urażone spojrzenie. – Pewnie. Od tego wszystko się zaczęło. Nikt chyba nie wierzył, że to robota jednego faceta. Ale teraz widać, że wszystko robi sam.
Zadzwonił telefon.
– Tak, ja – mruknęła do słuchawki, którą Kiernacki przyłożył jej do ucha. – Rozumiem… aha… tak, rozumiem. Rozkaz.
– Kto? – zapytał, gdy cofnięciem policzka dała znać, iż rozmowa dobiegła końca.
– Grygorowski – mruknęła. – Znaleźli ślady krwi blisko miejsca, gdzie lądował śmigłowiec. Przesłuchali jeszcze raz załogę. Jest bardzo prawdopodobne, że Drzymalski oberwał. Poruszał się jakoś… Może lewe ramię, może tułów. Zdaniem lekarza wyglądał na całkiem sprawnego, ale z drugiej strony tej krwi było sporo. No, a on miał do pokonania co najmniej siedemset metrów lodowatej rzeki.
– No i?
– Szukają ciała. – Pomyślał, że starała się to powiedzieć tonem używanym w rozmowach ze świeżo upieczonymi wdowami. I że powinien jej za to podziękować, choćby spojrzeniem.
– I po to dzwonią? Żeby nas poinformować?
– Chcą poznać naszą opinię na temat tego, co może zrobić Drzymalski, jeśli jednak się nie utopił. Mamy się zameldować w Warszawie.
– U Zagrody?
– U Woskowicza. To znaczy… w sztabie. Będzie ogólne zebranie. No co? – Trafnie odczytała wyraz jego twarzy. – Przecież nie mogłam powiedzieć, że mam gdzieś rozkazy, bo nie ufam własnemu dowództwu. Zresztą nie przesadzajmy. Warszawa to nie Bieszczady. A i tak mieliśmy tamtędy przejeżdżać.
Ustalili to jeszcze przed wyjazdem. Po prostu kończyły się pieniądze. Negocjacje sprowadziły się do tego, że Iza wymruczała coś o przechowywanych w domu zaskórniakach i świeżej bieliźnie, a on ją cmoknął w ucho i zasnął. Opuścili Ornetę, nie omawiając szczegółów i zgodnie milcząc w kwestii przyszłości.
Kiernacki nie odważył się zapytać, czy telefon majora zmienił ich plany dotyczące bieszczadzkiej składnicy wojskowej. Czuł, że ta krótka rozmowa zamknęła jakiś etap ich życia. Wracali z pięknych, kolorowych, nieco odrealnionych wakacji; zaczynała się szara codzienność.
Wlekli się, wpadając w blokady za każdym znaczniejszym miastem. Pod Płońskiem policji asystował pluton wojska i tu już postali dobrą godzinę, patrząc, jak jedna po drugiej unoszą się pokrywy bagażników. Ich samych ominęła wątpliwa przyjemność tłumaczenia się z owiniętego w koc MAT-a: wystarczył mundur Izy i machnięcie legitymacją. Przy wjeździe do stolicy było o tyle łatwiej, że na szerokiej trasie wydzielono uprzywilejowany pas ruchu i tacy jak oni ważniacy mogli, omijając poirytowanych, ale i zdyscyplinowanych kierowców, zajechać prosto przed blokadę, wylegitymować się i po raz pierwszy od Olsztyna pognać przed siebie. W newralgicznych punktach Kiernacki wypatrzył nie tylko ludzi z bronią, lecz i kilka ustawionych dyskretnie z boku bojowych wozów piechoty, ale wyglądało to bardziej na przejaw biurokratycznej inercji. Wojsko wyprowadzono z koszar, po czym okazało się, że raczej nie będzie do niczego potrzebne, więc żołnierze snuli się po skwerach i zagadywali dziewczęta.