– Ten adres zna parę osób z GROM-u – mruknęła dziewczyna. – Plus moja rodzina. Zresztą… Niżycki wyraźnie powiedział, że mają kogoś w sztabie.
– Taaak… I co pan proponuje? – zwrócił się do Kiernackiego.
– Ja?
– To pan do mnie dzwonił. I pan, zdaje się – na ustach majora pojawił się cień uśmiechu – sprowadził porucznik Dembosz na złą drogę.
– To chyba moja osobista sprawa, z kim… – Iza urwała równie gwałtownie, jak zaczęła. Po czym poczerwieniała, uświadomiwszy sobie, co właśnie powiedziała. Grygorowski przyglądał jej się przez chwilę zdziwiony.
– Chodziło mi o tę lewiznę – wyjaśnił łagodnie.
– Do rzeczy – zaproponował Kiernacki. – Nie powiem, że ślepo panu ufam, ale komuś chociaż trochę muszę i wybrałem pana. Możemy szukać Drzymalskiego albo zaszyć się gdzieś i przeczekać. W każdym razie ja mogę. Porucznik Dembosz jest żołnierzem, podlega rozkazom. Wykona, co jej każecie. Jeśli coś jej się stanie… Sami zrobiliście z nas zespół, a ja nie stawiam krzyżyków na kolegach z zespołu. I, nie chwaląc się, potrafiłbym powtórzyć parę sztuczek, które zademonstrował Drzymalski.
– O czym ty mówisz? – Iza posłała mu zdziwione spojrzenie.
– Pan Kiernacki właśnie mi grozi – wyjaśnił jej major. – Pani spada włos, mnie głowa. Z grubsza biorąc. Miło patrzeć, jak dobrze rezerwa dogaduje się ze służbą czynną. Tylko ta dyscyplina, kapitanie… Straszenie przełożonych jest źle widziane.
– Wojna to parszywa rzecz.
– Fakt – westchnął żandarm. – Zwłaszcza ta przegrywana. Widzę, że nie jesteście na bieżąco, więc na początek zła nowina: pod Rzeszowem, w szczerym polu, zatrzymał się pośpieszny ze Szczecina. W lokomotywie znaleziono związanego maszynistę i resztę kolejarzy. Wstyd powiedzieć, ale Drzymalski dotarł jakoś do Łodzi, wsiadł do pociągu i porwał go tak sprytnie, że nikt się nie zorientował. Jest ranny w lewy bok, ale nadal bezczelny i sprawny.
– A dobra wiadomość? – zapytała Iza.
– Dobra jest taka, że daję wam wolną rękę. Przekonam generała – uprzedził jej kolejne pytanie. – Szczerze mówiąc, od dawna nie jesteście nam do niczego potrzebni. Pani nie nakłoni Drzymalskiego, by się poddał – to nie ten typ człowieka. A pan Kiernacki nie musi nam już wyjaśniać, do czego zdolny jest jego wychowanek. – Dźwignął się z fotela. – Róbcie, co uważacie za stosowne.
– Wolna ręka? – upewnił się Kiernacki.
– Premier wezwał dziś Zagrodę na dywanik. W nocy na zachodnim brzegu Wisły było więcej wojska niż policji. Daliśmy plamę. Jeśli potraficie zetrzeć ją z armii, możecie prosić o wszystko.
* * *
Brama i przylegająca do niej wartownia obłaziły z farby i tynku; mury podchodziły grzybem, a blachy rdzą. Ogrodzenie z drutu kolczastego rozciągniętego na betonowych słupach sprawiało wrażenie starego i zaniedbanego.
– Ale dziura – westchnęła Iza niemal z podziwem. – Do takiej mnie ześlą, jak się to wszystko skończy.
– Powołaj mnie na ćwiczenia – zaproponował Kiernacki, poprawiając pistolet za paskiem. – Będziemy mogli biegać nago po lesie i kochać się na tych romantycznych pagórkach.
– To magazyny, erotomanie – błysnęła zębami. Miała na sobie plamisty mundur polowy, pas i raportówkę, co wbrew oczekiwaniom Kiernackiego nie zaszkodziło jej nogom, a biodrom dodało jeszcze uroku. Wolał nie wyobrażać sobie, jak prezentuje się w sukience.
Składnicę ulokowano na uboczu, więc nie zdziwił ich widok mężczyzny podchodzącego do furtki z przeciwnej strony.
– Kapitan Kiernacki, porucznik Dembosz – oznajmiła Iza pewnym siebie głosem, niedbale podsuwając legitymację pod nos czterdziestolatka w granatowym uniformie firmy ochroniarskiej. – Warszawa, Komenda Główna Żandarmerii. Chcemy się widzieć z dowódcą.
Strażnik zawahał się, zerknął na kolegę w dyżurce. Gdyby składnica tkwiła sobie po prostu w leśnej głuszy, oczekując następnej wojny, prawdopodobnie nie zostaliby wpuszczeni. Ale poza drzewami i porośniętymi bujnym zielskiem garbami magazynów-ziemianek znajdowało się tu także kilka szarych baraków, w których kwaterowało wojsko. Placówka, ospale i leniwie, lecz żyła, co oswoiło strzegących ją ludzi z myślą, iż od czasu do czasu trafia tu ktoś obcy.
– W gabinecie – mruknął ochroniarz. – Zaprowadzę.
Ruszyli w stronę baraków, mijając paru rozchełstanych szeregowych oddających się głośnej dyskusji i zadymianiu lasu papierosami. Najwyraźniej nie przejmowali się widokiem wielkich placków wypalonej ziemi, które nagle wychynęły zza ziemianek.
– Ładnie się paliło – rzucił od niechcenia Kiernacki. – Miał pan wtedy służbę?
– Nie – burknął ochroniarz. Od razu stało się jasne, że trafili na mruka, z którego niewiele da się wyciągnąć.
Jego przełożony, mały pięćdziesięciolatek z dużym brzuchem, był na szczęście bardziej rozmowny.
– Majewski – przywitał już w progu zapowiedzianych telefonicznie gości. – Jestem tu szefem ochrony. Proszę, proszę bardzo. Nie spodziewaliśmy się… Major mówił, że sprawa już zamknięta.
Kiernacki odczekał, aż wartownik się wyniesie, a Iza przedstawi ich gospodarzowi.
– Mamy mało czasu – oznajmił, udając, że nie dostrzega wskazywanego mu krzesła. – Brał pan udział w pracy komisji ustalającej straty?
– A… no, brałem. – Kiernacki, ubrany po cywilnemu, wyraźnie deprymował gospodarza.
– Pociski przeciwpancerne Malutka, granaty moździerzowe kalibru 60 mm, amunicja pośrednia 5,56, miny przeciwpiechotne… Zgadza się? – Majewski ograniczył się do kiwnięcia głową. – W ilu to było magazynach?
– Nnnie wiem… Ja tylko pilnuję… W siódemce była amunicja, a te miny to pewnie w dziewiątce, ale głowy nie dam… O co chodzi, panie kapitanie? Przecież wszystko zostało wyjaśnione. Pożar, dwa magazyny wyleciały w powietrze, nikomu, Bogu dzięki, nic się nie…
Dowódca warty, podobnie jak jego ludzie, miał pod bluzą koszulę z krawatem. Ręka Kiernackiego zacisnęła się na nim, tuż przy gardle Majewskiego.
– Posłuchaj – wycedził lodowatym głosem. – Tymi rakietami rozwalono dwa tankowce, a granaty sfajczyły Płock. Jak nie usłyszę zaraz czegoś konstruktywnego, co naprowadzi nas na trop tego bydlaka, to jutro będziesz tu miał połowę UOP-u, połowę żandarmerii, policji, a może i paru facetów z CIA. Przesiejemy ten las i wydłubiemy z ziemi każdy odłamek każdego pieprzonego pocisku, który jakoby wybuchł w magazynie. Dowiemy się, ilu brakowało. A wtedy dostaniesz dożywocie.
Majewski był przerażony.
– Ja… myśli pan, że mógłbym…? Ja w życiu… Jak Boga kocham, nie miałem pojęcia, że to nie zwykły pożar!
– Będziesz miał całe życie, żeby powtarzać tę bajkę kumplowi z celi. Albo zaczniesz współpracować, albo pogadamy po kolei z twoimi chłopcami. Nie ma cudów, by żaden niczego nie zauważył. Masz rodzinę? No to pomyśl, co sąsiedzi z nimi zrobią, jak się dowiedzą, że tatuś sprzedawał bomby, którymi ten skurwiel wysadzał potem kobiety i dzieci.
Ogrzewanie w baraku było podłe, ale twarz Majewskiego już teraz ociekała potem.
– Przysięgam, nie miałem o niczym pojęcia! Jezu, przecież to mój chleb, moja własna firma! Sam byłem w wojsku, nigdy bym… Moi ludzie to też dawni policjanci albo wojskowi, żadne męty! Skąd miałem wiedzieć, że trafi się taki…
– Krócej – warknął Kiernacki. – Masz telewizor i kupę czasu, więc pewnie wiesz, że w łapaniu tego faceta liczą się godziny. Może tego jeszcze nie podali, ale pokazał się pod Rzeszowem. Jedzie tu. Jeśli wiesz cokolwiek, co nam pomoże… W tej chwili liczy się tylko on. Nie pomocnicy. Ale jeśli nie uda się nam go dopaść, trzeba będzie znaleźć paru kozłów ofiarnych. Rozumiemy się?