Dwa G to nic takiego, przynajmniej wówczas, kiedy unosisz się na łożu z cieczy. Skóra, pokrywająca koję, powoli mnie otaczała, czułem się bardzo ciężki i coraz trudniej mi było oddychać. Słyszałeś pewnie opowieści o pilotach, którzy startowali przy dziesięciu G i doprowadzali się do ruiny — nie wątpię, że nie były zmyślone. Dwa G jednak, zwłaszcza w prasie, sprawia, że czujesz się tylko ociężały, nie chce ci się ruszyć.
Dopiero po jakimś czasie zorientowałem się, że megafon w suficie zwraca się do mnie:
— Lorenzo! Jak ci leci, koleś?
— Nieźle — wydyszałem z trudem. — Jak długo musimy to wytrzymywać?
— Około dwóch dni.
Chyba jęknąłem, bo Dak roześmiał się.
— Przestań marudzić, chłopcze! Moja pierwsza podróż na Marsa zajęła mi trzydzieści siedem tygodni, z których każda minuta spędzona była w stanie nieważkości na orbicie eliptycznej! Lecisz sobie luksusową trasą, z podwójnym G tylko przez parę dni i odpoczynkiem na jedno G na rozstajach, tyle jeszcze mogę ci powiedzieć. Powinniśmy cię za to obciążyć.
Już miałem mu powiedzieć dość wulgarnie, co myślę o jego doskonałym humorze, kiedy przypomniałem sobie, ze w pomieszczeniu znajduje się dama. Ojciec uczył mnie, że kobieta wytrzyma wszystko, nawet zniewagę cielesną, ale łatwo urazić ją słowem.
Piękniejsza część naszej rasy jest zorientowana na symbole; to bardzo dziwne, gdy weźmie się pod uwagę jej skrajny wręcz pragmatyzm. W każdym razie nigdy nie pozwoliłem, aby słowo-tabu przeszło przez moje usta w sytuacji, gdy mogłoby zranić uszy damy — nigdy od czasu, kiedy poczułem na wargach twardą dłoń ojca… Jeśli idzie o odruchy, ojciec mógłby uczyć profesora Pawłowa.
Ale Dak przemówił znowu:
— Penny, jesteś tam, kwiatuszku?
— Tak, kapitanie — odpowiedziała młoda kobieta obok mnie.
— W porządku, zacznij z nim pracować. Zejdę do was, kiedy ustawię to cudo na kursie.
— Doskonale, kapitanie. — Zwróciła głowę w moją stronę i zapytała miękkim, chropowatym kontraltem: — Doktor Capek chciałby, żebyś się odprężył i przez kilkanaście godzin po prostu oglądał filmy. Jestem tu po to, aby odpowiadać na pytania w razie potrzeby.
Westchnąłem.
— Dzięki niebiosom, że wreszcie ktoś zacznie odpowiadać na moje pytania!
Nie odezwała się, ale z wyraźnym trudem podniosła rękę i przycisnęła jakiś przycisk. Światła w kajucie zgasły, a przed moimi oczami wyłonił się trójwymiarowy obraz i dźwięk. Rozpoznałem sylwetkę pośrodku: chyba każdy z miliardów obywateli Imperium rozpoznałby ją bez trudu — i nagle zrozumiałem, jak dokładnie i bezlitośnie wrobił mnie Dak Broadbent.
To był Bonforte.
Ten Bonforte, oczywiście. Jego Ekscelencja John Joseph Bonforte, dawny premier, przywódca lojalnej opozycji i głowa koalicji Ekspansjonistów, najbardziej kochany — i najbardziej znienawidzony — człowiek w całym Systemie Słonecznym.
Mój zdumiony umysł wywinął koziołka i doszedł do nieuniknionego, całkiem logicznego wniosku. Bonforte przeżył już co najmniej trzy zamachy, a przynajmniej tak twierdziły media. Co najmniej dwie z jego ucieczek wydawały się graniczyć z cudem. Przypuśćmy, że cud się nie zdarzył? Przypuśćmy, że wszystkie trzy się powiodły… ale stary, kochany Joe Bonforte był w tym czasie całkiem gdzie indziej?
W ten sposób można wykorzystać całą masę aktorów.
3
Nigdy w życiu nie mieszałem się do polityki. Ojciec zawsze mnie ostrzegał: „Trzymaj się od tego z daleka, Larry — mówił mi poważnie. — Sława, jaką w ten sposób zdobędziesz, jest niedobra. Wieśniacy tego nie lubią”. Nigdy nie głosowałem — nawet po wprowadzeniu poprawki w roku dziewięćdziesiątym ósmym, która ułatwiła nieustannym wędrownikom (a zalicza się do nich większość moich kolegów po fachu) korzystanie z prawa wyborczego.
Nawet jeśli miałem kiedykolwiek jakiekolwiek przekonania polityczne, nigdy nie skłaniałem się ku Bonforte’owi. Uważałem go za niebezpiecznego człowieka i bardzo prawdopodobnego kandydata na zdrajcę ludzkiej rasy. Sam pomysł zastępowania go, a co dopiero nadstawiania za niego głowy, wydawał mi się co najmniej niesmaczny.
No, ale co to za rola!
Raz tylko grałem przywódcę w Aiglon oraz Cezara w jednej z dwóch sztuko nim, które zasługiwały na to miano. Ale zagrać taką rolę w życiu… No cóż, sama świadomość wystarczy, aby zrozumieć, dlaczego człowiek mógł iść na gilotynę za kogoś innego tylko po to, aby mieć szansę odegrać, choćby przez kilka minut, rolę wymagającą pełnego, najpełniejszego zaangażowania, aby stworzyć ostateczne, najdoskonalsze dzieło sztuki.
Ciekawiło mnie, kim są moi koledzy po fachu, którzy nie potrafili oprzeć się pokusie przede mną. Na pewno byli to artyści wysokiej klasy, choć sama ich anonimowość stanowiła ukłon w stronę sztuki charakteryzacji. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy miał miejsce pierwszy z zamachów na Bonforte’a i który z kolegów zdolny do odegrania takiej roli zginął lub zniknął z widoku mniej więcej w tym czasie. Na próżno jednak. Nie tylko nie byłem pewien szczegółów najnowszej historii, ale również aktorów, którzy nagle znikają z oczu z przerażającą częstotliwością. Ten zawód jest kapryśny nawet dla najlepszych z nas.
Przyłapałem się na tym, że zacząłem studiować powierzchowność Bonforte’a.
I zrozumiałem, że potrafię to zagrać. Do licha, zagrałbym go z jedną nogą w kuble i z pożarem za kulisami. Po pierwsze, nie było problemów z budową, mógłbym zamienić się ubraniem z Bonforte’em bez zmrużenia oka. Zdziecinniali konspiratorzy, którzy mnie wybrali, przeceniali rolę podobieństwa fizycznego, gdyż ono samo, nie poparte sztuką, nie ma większego znaczenia. Jeśli aktor jest dobry, nie musi być aż tak idealne. Muszę jednak przyznać, że pomaga, i że ich maszyna zdołała (całkiem przypadkowo) wybrać odpowiedniego i naprawdę dobrego artystę, który jednocześnie ma tę samą sylwetkę i strukturę kośćca co polityk. Profil Bonforte’a wykazywał podobieństwo do mojego, nawet dłonie były tak samo długie, wąskie i arystokratyczne, jak moje, a dłonie są trudniejsze do naśladowania niż twarze.
Lekkie utykanie, spowodowane podobno jednym z zamachów na jego życie, to żaden problem! Po kilkuminutowej obserwacji stwierdziłem, że już w tej chwili mógłbym wstać z tego łóżka (oczywiście przy normalnej grawitacji!) i zacząć chodzić dokładnie tak samo, nawet bez specjalnych starań. Sposób, w jaki drapał się po szyi i muskał podbródek, niemal niedostrzegalny tik, poprzedzający każde wypowiadane zdanie — nie sprawiły mi najmniejszego problemu, wsiąkając w moją podświadomość jak woda w piasek.
Pewnie, był ode mnie starszy o jakieś piętnaście, dwadzieścia lat, ale łatwiej jest zagrać kogoś starszego od siebie, niż młodszego. W każdym razie dla aktora wiek to głównie sprawa wewnętrznego nastawienia i nie ma nic wspólnego z tempem procesu starzenia się.
Po dwudziestu minutach byłem gotów zagrać go na scenie albo nawet odczytać za niego przemówienie. O ile jednak dobrze rozumiałem, moja rola w tym przypadku nie miała ograniczać się do interpretacji. Dak przebąkiwał coś o tym, że będą musiał oszukać nawet tych ludzi, którzy dobrze znają Bonforte’a, może nawet zetknęli się z nim w bardzo prywatnych okolicznościach. A to już jest znacznie trudniejsze. Czy słodzi kawę? A jeśli tak, to ile? Którą ręką zapala papierosa, jakim ruchem? Na to akurat pytanie znalazłem odpowiedź od razu, zanim jeszcze zdołałem je do końca sformułować, i starannie ją zapamiętałem. Człowiek na zdjęciu, jakie miałem przed oczami, zapalił papierosa w taki sposób, iż byłem przekonany, że przez wiele lat używał zapałek i staromodnego gatunku podłych papierosów, dopóki nie poszedł za tak zwanym światowym postępem.