— Po prostu odpłyń — rzekł miękko. — Dwa G sprawiają, że czujesz się ciężki, prawda? Zazwyczaj takie chwile przesypiam, bo przeciążenie odciąga krew od mózgu, sprawia, że człowiek jest śpiący. O, znowu włączają napęd. Wszyscy powinniśmy teraz spać… będziemy bardzo ciężcy… będziemy musieli spać…
Chciałem odpowiedzieć, żeby lepiej schował zegarek, bo mu wypadnie z ręki. Zasnąłem.
Kiedy się ocknąłem, druga koja przyspieszeniowa była zajęta przez doktora Capka.
— Siemanko, stary — powiedział na powitanie. — Tak mnie zmęczył ten cholerny chodzik, że postanowiłem się trochę wyciągnąć i inaczej rozłożyć naprężenia.
— Znowu mamy dwa G?
— Co? A, tak. Mamy dokładnie dwa G.
— Przepraszam, chyba straciłem przytomność. Jak długo spałem?
— Och, nie tak długo. Jak się czujesz?
— Dobrze. Właściwie jestem cudownie wypoczęty.
— Zwykle takie są efekty. Dużych przeciążeń, oczywiście. Masz ochotę popatrzeć na film?
— Jasne, jeśli pan sobie tego życzy, doktorze.
— Dobrze. — Sięgnął w górę i pokój znów pogrążył się w mroku.
Sprężyłem się cały, czując, że zamierza pokazać mi kolejne wizerunki Marsjan. Postanowiłem, że nie będą panikować. Przecież w wielu przypadkach musiałem udawać, że ich po prostu nie ma. Z pewnością ruchome obrazy nie powinny na mnie wywrzeć aż takiego wrażenia… Przedtem po prostu dałem się zaskoczyć.
W istocie, był to stereograficzny obraz Marsjan, samych i z panem Bonforte. Stwierdziłem, że jestem w stanie obserwować ich zupełnie obojętnie, bez odrazy i przerażenia.
I nagle zdałem sobie sprawę, że lubię na nich patrzeć!
Chyba musiałem coś wykrzyknąć, bo doktor Capek zatrzymał film.
— Jakiś problem?
— Doktorze… pan mnie zahipnotyzował!
— Sam mi pan kazał.
— Ale ja nie jestem podatny.
— Przykro mi ogromnie.
— Och… więc panu się udało. Nie jestem taki tępy, żeby tego nie zauważyć — dodałem. — Spróbujmy może jeszcze raz obejrzeć ten film. Naprawdę nie chce mi się wierzyć.
Włączył film, a ja gapiłem się i dziwiłem. Marsjanie nie byli wstrętni, jeśli patrzyło się na nich bez uprzedzeń. Nie byli nawet brzydcy. Właściwie posiadali ten sam przedziwny wdzięk, co chińskie pagody. Cóż, nie mieli ludzkich kształtów, ale nie ma ich również rajski ptak — a rajskie ptaki to jedne z najpiękniejszych żyjących istot.
Nagle dotarło do mnie, że te ich nibynóżki potrafią być bardzo wyraziste, a niezręczne gesty miały w sobie coś ze szczenięcej przymilności. Zrozumiałem, że przez całe życie patrzyłem na Marsjan poprzez ciemne okulary nienawiści i strachu.
Oczywiście, rozmyślałem, ich smród pewnie w dalszym ciągu będzie dla mnie odpychający, ale… Nagle dotarło do mnie, że przecież czuję ten jedyny w swoim rodzaju odór… i wcale mi to nie przeszkadza. Mało tego, nawet mi się podoba!
— Doktorze! — zawołałem niecierpliwie — czy ten projektor ma przystawkę zapachową?
— Co? Nie, chyba nie. Za duży dodatkowy ciężar dla statku.
— Ale musi tam być! Przecież doskonale czuję ich zapach.
— Ach, to — wydawał się odrobinę zawstydzony. — Chłopcze, zrobiłem coś, co, jak mam nadzieję, nie przysporzy ci kłopotów.
— Co, sir?
— Kiedy penetrowałem twoją czaszkę, stwierdziłem, że większość tego neurotycznego uprzedzenia w stosunku do Marsjan ma swoje źródło w zapachu wydzielanym przez ich ciała. Nie miałem czasu na dogłębne zbadanie sprawy, więc musiałem dokonać pewnej zamiany. Poprosiłem Penny — tę młódkę, która tu była przed chwilą żeby pożyczyła mi trochę swoich perfum. Obawiam się, synku, że od tej chwili Marsjanie będą dla ciebie pachnieć jak paryski dom uciech. Gdybym miał więcej czasu, użyłbym innego, bardziej zwyczajnego zapachu, jak dojrzałe truskawki lub gorące ciastka z syropem, ale musiałem improwizować.
Pociągnąłem nosem. Tak, rzeczywiście pachniało jakby ciężkimi, drogimi perfumami… A jednak, cholera, bez wątpienia był to znajomy smród Marsjan.
— Podoba mi się.
— Musi ci się podobać.
— Ale chyba rozlał pan tu sporą butelkę, doktorze. Cały pokój jest nimi przesiąknięty.
— Hę? Wcale nie. Pomachałem tylko koreczkiem pod twoim nosem jakieś pół godziny temu, a potem oddałem butelkę Penny, a ona ją zabrała. — Pociągnął nosem. — Nic tu nie czuję. Na butelce napisane było „Zwierzęca żądza”. Chyba miało w sobie mnóstwo piżma. Oskarżyłem Penny, że próbuje zdemoralizować załogę, ale tylko roześmiała mi się w twarz. — Wyciągnął rękę i wyłączył odtwarzacz. — No, dość już tego dobrego. Musisz zająć się czymś pożyteczniejszym.
Kiedy znikł obraz, wraz z nim uleciał także zapach. Musiałem przyznać, że to wszystko było w mojej głowie. Cóż, jednak jako aktor potrafiłem realnie oceniać zjawiska.
Kiedy Penny wróciła w kilka minut później, pachniała dokładnie tak samo, jak Marsjanie.
Uwielbiam ten zapach.
4
Moja edukacja odbywała się nadal w tym samym pokoju (był to pokój gościnny pana Bonforte’a). Nie spałem, z wyjątkiem seansów hipnotycznych, i wcale mi się spać nie chciało. Doktor Capek albo Penny towarzyszyli mi i pomagali przez cały ten czas. Na szczęście mój człowiek był bardzo dokładnie obfotografowany i opisany, jak wszyscy inni wielcy ludzie w historii. Pomagali mi również jego przyjaciele. Materiału było mnóstwo — problem polegał tylko na tym, ile z tego zdołam sobie przyswoić na jawie i w stanie hipnozy.
Nie wiem, w którym momencie przestałem nie lubić Bonforte’a. Capek zapewniał mnie — a ja mu wierzyłem — że nie wprowadził sugestii hipnotycznej na ten temat. Nie prosiłem o to, a doktor Capek z całą pewnością skrupulatnie przestrzegał zasad etyki lekarskiej i hipnoterapeutycznej. Wydaje mi się jednak, że było to nieodłącznie związane z samą rolą — podejrzewam, że polubiłbym nawet Kubę Rozpruwacza, gdybym miał okazję dokładnie zapoznać się z tą postacią. Patrzmy na to w ten sposób: aby dobrze nauczyć się roli, musimy na jakiś czas stać się tym człowiekiem. A człowiek zwykle lubi siebie, a jeśli nie, to popełnia samobójstwo.
Wszystko zrozumieć, to znaczy wszystko przebaczyć. A ja zaczynałem rozumieć Bonforte’a.
Na zakończenie mieliśmy trochę obiecanego przez Daka odpoczynku pod jednym G. Nigdy nie przeszliśmy w stan nieważkości, nawet na chwilę. Zamiast wysunąć żagiew, czego chyba nie lubią robić po drodze, statek zakreślił coś, co Dak nazwał stuosiemdziesięciostopniową ukośną beczką. Utrzymuje ona statek przez cały czas pod ciągiem i robi się ją dość szybko, ale ma jeden niepokojący efekt, który zakłóca równowagę. Nazywa się to tak jakoś, jakby Koriolan. Chyba efekt Coriolisa?
O statkach kosmicznych wiem tylko tyle, że te, które wznoszą się z powierzchni planety, są naprawdę rakietami, lecz wojażerowie nazywają je „imbrykami”, z powodu strumienia pary wodnej lub wodorowej, wypuszczanego przy włączeniu napędu. Nie są uważane za prawdziwe statki atomowe, pomimo że strumień podgrzewany jest przez stos atomowy. Statki o dalekim zasięgu, takie jak „Tom Paine”, to znaczy żagwiowce, są (przynajmniej tak mi powiedzieli) prawdziwymi statkami, korzystającymi z E równego MC do kwadratu, albo może M równemu EC do kwadratu? Wecie, chodzi o to, co wymyślił Einstein.
Dak zrobił, co mógł, żeby mi wyjaśnić te sprawy, i bez wątpienia to wszystko jest bardzo interesujące dla kogoś, kto to lubi. Nie sądzę jednak, aby dżentelmen mógł zawracać sobie głowę takimi drobiazgami. Wydaje mi się, że za każdym razem, kiedy ci chłopcy z laboratoriów coś kombinują ze swoimi suwakami, życie robi się coraz bardziej skomplikowane. Co było złego w poprzednim stanie rzeczy?