Znałem go ze zdjęć i wiedziałem o nim dość dużo; Rog i Penny dokładnie mnie przygotowali. Przywitaliśmy się, zapytałem uprzejmie o jego zatoki, podziękowałem za mile spędzoną ostatnią wizytę i porozmawiałem z asystentem w ciepły, ale męski sposób, tak, jak to potrafi tylko Bonforte. A potem zwróciłem się do młodej damy. Wiedziałem, że Boothroyd ma dzieci i że jedno z nich to dziewczynka mniej więcej w tym właśnie wieku, ale nie wiedziałem — może Rog i Penny też nie wiedzieli — czy kiedykolwiek ją poznałem.
Uratował mnie sam Boothroyd.
— Sądzą, że nie zna pan jeszcze mojej córki, Deirdre. Bardzo prosiła, żeby mi towarzyszyć.
Filmy, które dokładnie przestudiowałem, nie zawierały ani jednego obrazu Bonforte’a w kontaktach z młodymi panienkami… Musiałem więc po prostu być kimś takim jak on — wdowcem po pięćdziesiątce, bez własnych dzieci, bez bratanic, prawdopodobnie bez wielkiego doświadczenia z nastolatkami… ale za to z ogromnym doświadczeniem w rozmowach z obcymi. Zacząłem ją traktować tak, jakby miała dwa razy więcej lat. Prawie pocałowałem panienkę w rękę. Zarumieniła się i wyglądała na zadowoloną.
Boothroyd przybrał pobłażliwą minę.
— No, poproś go, moja droga — rzekł. — Taka okazja może ci się już więcej nie trafić.
Zarumieniła się jeszcze bardziej.
— Sir, czy mogę prosić o autograf? Dziewczyny w mojej szkole zbierają autografy. Mam podpis pana Quirogi… chciałabym mieć i pański. — Wyjęła małą książeczkę, którą trzymała za plecami.
Poczułem się jak pilot helikoptera, którego poprosili o prawo jazdy… a on zostawił je w domu, w drugich spodniach. Uczyłem się bardzo pilnie, ale nie przypuszczałem, że będę musiał podrabiać podpis Bonforte’a. Cholera, nie można się nauczyć wszystkiego w ciągu dwóch i pół dnia!
Niestety, Bonforte w żaden sposób nie mógł odmówić… a ja byłem Bonforte’em. Uśmiechnąłem się jowialnie i powiedziałem:
— Masz już autograf pana Quirogi?
— Tak, sir.
— Tylko podpis?
— Tak. Eeee… dodał do tego: „Wszystkiego najlepszego”. Mrugnąłem do Boothroyda.
— Tylko tyle? Młodym damom należy się coś więcej. Wiesz, co zrobię…? — Wziąłem od niej pamiętnik i zacząłem przeglądać stronice.
— Szefie — ponaglił mnie Dak. — Minuty nam uciekają.
— Uspokój się — mruknałem, nie podnosząc wzroku. — Dla młodej damy każę czekać całemu narodowi marsjańskiemu, jeśli będzie trzeba. — Podałem pamiętnik Penny. — Możesz zapamiętać wielkość tej książeczki? I przypomnij mi, żebym przesłał jej zdjęcie o odpowiedniej wielkości do wklejenia… z właściwym autografem, oczywiście.
— Tak jest, panie Bonforte.
— Czy to pani odpowiada, panno Deirdre?
— Jeszcze jak!
— Doskonale. Dzięki, że mnie pani poprosiła. Możemy już iść, kapitanie. Panie komisarzu, czy to nasz samochód?
— Tak, panie Bonforte — smutno potrząsnął głową. — Obawiam się, że przekabacił pan członka mojej rodziny, aby popierał pańskie ekspansjonistyczne herezje. To chyba trochę nieuczciwe, co? Łatwy cel i tak dalej?
— To pana nauczy, żeby nie wprowadzać jej w złe towarzystwo… co, panno Deirdre? — Uścisnąłem mu dłoń raz jeszcze.
— Dziękuję za powitanie, panie komisarzu. Obawiam się, że musimy już pędzić.
— Tak, oczywiście. Było mi bardzo miło.
— Dziękuję, panie Bonforte.
— To ja dziękuję, panienko.
Odwróciłem się powoli, żeby na filmie nie wypaść nerwowo. Byliśmy wciąż otoczeni fotografami, stereofilmowcami oraz wieloma reporterami. Bill utrzymywał tych ostatnich w bezpiecznej odległości, a kiedy zaczęliśmy odchodzić, pomachał nam ręką i zawołał:
— Do zobaczenia później, Szefie!
Zatrzymał się jeszcze chwilę, żeby porozmawiać z jednym z nich.
Rog, Dak i Penny towarzyszyli mi w samochodzie. Otaczał nas normalny tłum gapiów, nie tak gęsty, jak na ziemskich lądowiskach, ale i tak liczny. Nie obawiałem się ich, skoro Boothroyd zaakceptował moje wcielenie… Chociaż pewnie było tam kilka osób, które wiedziały, że nie jestem Bonforte’em.
Nie pozwoliłem, żeby te osoby wytrąciły mnie z równowagi. Nie mogły narobić nam kłopotów, nie demaskując się zarazem.
Samochód był marki Rolls Outlander, z wyrównaniem ciśnienia. Pomimo to pozostawiłem na twarzy maskę tlenową, podobnie jak pozostali. Usiadłem po prawej, Rog obok mnie, Penny na następnym siedzeniu, Dak zaś owinął długie nogi wokół jednego z rozkładanych foteli. Kierowca obejrzał się na nas i ruszył powoli.
— Przez chwilę się bałem — szepnął Rog.
— Nie ma się czym martwić. A teraz proszę wszystkich o ciszę. Chciałbym sobie powtórzyć przemówienie.
W istocie chciałem się trochę porozglądać po marsjańskim krajobrazie. Przemówienie znałem doskonale. Kierowca wiózł nas wzdłuż północnej krawędzi lądowiska, mijając wiele składów i magazynów. Rozpoznałem kilka znaków towarowych: Verwijs Trading Company, Diana Outlines Ltd, Trzy Planety i I.G. Farbenindustrie. W zasięgu wzroku było niemal tylu samo ludzi, co Marsjan. My, szczury ziemskie, jesteśmy przekonani, że Marsjanie są powolni jak ślimaki… bo tak jest, gdy przebywają na naszej planecie o dużej sile grawitacji. W swym własnym świecie przemieszczają się jak kamień, ślizgający się po powierzchni wody.
Po prawej stronie, na południe od lądowiska, Wielki Kanał ciągnął się ku zbyt bliskiemu horyzontowi, ale nie było widać drugiego brzegu. Przed nami pojawiło się Gniazdo Kkkah, miasto rodem z baśni. Gapiłem się na nie, radując serce jego kruchym pięknem, gdy Dak poderwał się nagle.
Minęliśmy już ruch wokół magazynów, ale z naprzeciwka zbliżał się do nas jakiś samochód. Widziałem go, lecz nie zwróciłem na niego uwagi. Dak jednak musiał być czujny i przygotowany na kłopoty. Kiedy samochód był już całkiem blisko, gwałtownie odsunął zasłoną oddzielającą nas od kierowcy, przechylił się przez siedzenie i chwycił za kierownicę. Skręciliśmy w prawo, prawie ocierając się o tamten samochód, potem w lewo, z trudem utrzymując się na drodze. Mało brakowało, ponieważ opuściliśmy już lądowisko i teraz autostrada biegła wzdłuż kanału.
Kilka dni temu, w hotelu Eisenhower, nie pomogłem zbyt wiele Dakowi, ale wtedy nie miałem broni i nie spodziewałem się kłopotów. Tego dnia także nie miałem broni, ba, nie miałem przy sobie nawet zatrutego kolca, ale zachowałem się o wiele lepiej. Dak był wystarczająco zajęty kierowaniem autem z tylnego siedzenia, tym bardziej że kierowca zdążył już się pozbierać z pierwszego szoku i teraz próbował mu wyrwać kierownicę.
Rzuciłem się do przodu, objąłem go za szyję lewym ramieniem i wcisnąłem prawy kciuk pod żebro.
— Rusz się i po tobie! — przemówiłem głosem najgorszego zbira z Dżentelmena z drugiego piętra, kwestia również pochodziła z tej roli.
Mój więzień zrobił się nagle bardzo spokojny.
— Rog, co oni robią? — rzucił niecierpliwie Dak. Clifton obejrzał się i odparł:
— Zawracają.
— Dobrze, Szefie — rzucił Dak. — Nie spuszczaj tego typa z muszki, a ja przejdę na jego miejsce.