Выбрать главу

Tym razem zadziałało. Pospiesznie wykrztusił:

— W porządku, panie Bonforte. To tylko… no wie pan, przepisy.

— Tak. Wiem. Dziękuję. — Ruszyłem przez bramkę.

— Chwileczkę, panie Bonforte. Proszę spojrzeć.

Obejrzałem się za siebie. Ten cholerny skrupulant zatrzymał nas tak długo, że dogonili nas dziennikarze. Jeden z nich ukląkł na jedno kolano i celował we mnie stereografem. Spojrzał w górę i zawołał:

— Proszę trzymać buławę tak, żeby ją było widać!

Kilku innych, obwieszonych różnego rodzaju sprzętem, otoczyło nas; jeden z nich wspiął się nawet na dach rollsa. Ktoś podetknął mi pod nos mikrofon, ktoś inny wycelował we mnie mikrofon kierunkowy jak karabin.

Byłem tak samo wściekły, jak dowodząca nimi kobieta. Nazwisko miała wypisane bardzo małymi literami, ale doskonale pamiętałem, kto to może być. Uśmiechnąłem się i ruszyłem powoli. Prawdziwy Bonforte doskonale panował nad ruchami, które na filmie wydają się zawsze szybsze, niż w rzeczywistości, Mogłem sobie pozwolić na zrobienie tego we właściwy sposób.

— Panie Bonforte, dlaczego odwołano konferencję prasową?

— Panie Bonforte, czy to prawda, że zamierza pan poprosić Wielkie Zgromadzenie o przyznanie Marsjanom pełnego obywatelstwa Imperium? Czy może pan to skomentować?

— Panie Bonforte, kiedy zamierza pan przedstawić wotum zaufania obecnemu rządowi?

Podniosłem dłoń z buławą i uśmiechnąłem się.

— Pojedynczo, pojedynczo proszę! Jakie było pierwsze pytanie?

Wszyscy oczywiście odpowiedzieli jednocześnie, zanim ustalili między sobą kolejność; udało mi się uzyskać kilka chwil bez odpowiadania na żadne pytania. W tym momencie na horyzoncie pojawił się szarżujący Bill Corpsman.

— Miejcie litość, chłopcy. Szef miał ciężki dzień. Dałem wam wszystko, czego chcieliście.

Pohamowałem go gestem dłoni.

— Mogę poświęcić minutę lub dwie, Bill. Panowie, właśnie wyjeżdżam, ale spróbuję odpowiedzieć na pytania, które mi zadaliście. O ile wiem, obecny rząd nie planuje żadnego przewartościowania stosunków pomiędzy Marsem a Imperium. Ponieważ nie jestem członkiem rządu, moje własne zdanie nie ma wielkiego znaczenia. Proponuję zapytać pana Quirogę. Na pytanie, kiedy opozycja przeforsuje wotum zaufania, mogę odpowiedzieć tylko, że nie zrobimy tego dopóty, dopóki nie będziemy pewni, że zwyciężymy… a na ten temat akurat wiecie dokładnie tyle samo, co ja. Ktoś rzucił:

— To niewiele mówi, nie sądzi pan?

— I tak właśnie miało być — odparłem, łagodząc odpowiedź uśmiechem. — Zadawajcie pytania, na które mogę odpowiadać uczciwie, a ja to zrobię. Pytajcie mnie: „Czy już pan przestał bić żoną?” a ja odpowiem jak należy. — Zawahałem się, ponieważ Bonforte cieszył się reputacją szczerego aż do bólu pyskacza. — Nie chcę was zwodzić. Wiecie, po co tu dzisiaj przybyłem. Pozwólcie, że wypowiem się na ten temat… i możecie mnie wszyscy cytować, jeśli chcecie. — Sięgnąłem myślą w głąb pamięci i wygrzebałem odpowiedni kawałek przyswojonej wypowiedzi Bonforte’a. — Prawdziwym znaczeniem tego, co miało dziś miejsce, nie jest zaszczyt wyświadczony jednemu człowiekowi. To… — machnąłem marsjańską buławą — …jest dowodem, że dwie rasy mogą połączyć przepaść różnic mostem zrozumienia. Nasza rasa rozrasta się, obejmując kolejne gwiazdy. Przekonamy się… już się przekonaliśmy… że jesteśmy w znacznej mniejszości. Jeśli nasza ekspansja do gwiazd ma się udać, musimy działać uczciwie, z pokorą, z otwartym sercem. Słyszałem zdanie, że nasi marsjańscy sąsiedzi przy pierwszej nadarzającej się okazji chętnie podbiliby Ziemię. To nonsens: Ziemia jest dla nich nieodpowiednią planetą. Chrońmy to, co nasze, ale nie dajmy się ponieść nienawiści i lękowi, popychającym nas do popełniania szalonych czynów. Małe umysły nigdy nie podbiją gwiazd, musimy być wielcy jak sam kosmos.

Reporter uniósł brew.

— Panie Bonforte, wydaje mi się, że już słyszałem to przemówienie w lutym zeszłego roku?

— I usłyszy je pan w lutym przyszłego roku. I w styczniu. I w marcu, i co miesiąc. Prawdy nigdy za wiele. — Spojrzałem na strażnika bramy i dodałem: — Przykro mi, ale już muszę iść, bo spóźnię się na statek.

Odwróciłem się i przeszedłem przez bramkę, a Penny zaraz za mną.

Wsiedliśmy do małego, opancerzonego samochodu portowego. Drzwiczki zamknęły się za nami z cichym sykiem. Samochód był sterowany automatycznie i nie miał kierowcy, więc nie musiałem się przed nikim zgrywać. Rzuciłem się na siedzenie i odetchnąłem.

— Uff!

— Wyszło ci wspaniale — powiedziała poważnie Penny.

— Słabo mi się zrobiło, kiedy przypomniał sobie przemówienie, które cytowałem.

— Świetnie sobie z tym poradziłeś. Mówiłeś tak… dokładnie jak Szef.

— Czy był tam ktoś, do kogo powinienem się zwrócić po nazwisku?

— Właściwie nie. Jeden czy dwóch, ale nie oczekiwali tego od ciebie w takim pośpiechu.

— Złapali mnie w kleszcze. Ten ślamazarny strażnik bramy i jego paszporty. Penny, wydaje mi się, że to raczej ty powinnaś je mieć, a nie Dak.

— Dak ich nie ma. Każdy ma swój przy sobie. — Sięgnęła do torebki i wyjęła małą książeczkę. — Miałam go przez cały czas… ale nie śmiałam się przyznać.

— Co?

— On miał swój paszport w kieszeni, kiedy został porwany. Nie mieliśmy odwagi wystąpić o duplikat… nie w takiej chwili.

Nagle zrobiło mi się dziwnie słabo.

Bez instrukcji od Daka i Roga pozostałem Bonforte’em przez calą drogę wahadłowcem i po przejściu na pokład „Toma Paine”. Nie było to takie trudne. Poszedłem prosto do kajuty właściciela i pozostałem przez wiele długich, przeraźliwie ciągnących się godzin w stanie nieważkości, ogryzając paznokcie i zastanawiając się, co się dzieje na powierzchni. Udało mi się w końcu zasnąć, nie bez pomocy pigułek przeciw chorobie morskiej… Okazało się to zresztą wielkim błędem, bo pogrążyłem się w serii koszmarów, z atakującymi mnie reporterami, policjantami, klepiącymi mnie w ramię, i Marsjanami, celującymi we mnie swoje buławy. Wszyscy wiedzieli, że jestem fałszywką, i tylko kłócili się między sobą, kto z nich ma prawo pierwszeństwa, żeby mnie rozszarpać na kawałki i wrzucić do lochu.

Obudziło mnie wycie alarmu przeciążeniowego. Wibrujący baryton Daka grzmiał:

— Pierwszy i ostatni czerwony alarm! Jedna trzecia G. Jedna minuta!

Pospiesznie wgramoliłem się do mojej koi i przytrzymałem z całych sił. Poczułem się lepiej, kiedy już ruszyliśmy. Jedna trzecia G to niewiele, prawie tyle samo, co powierzchnia Marsa, ale wystarczy, żeby uspokoić żołądek i sprawić, że podłoga naprawdę jest podłogą.

W chwilę później do drzwi zastukał Dak i wszedł, zanim zdążyłem go zaprosić.

— Się masz, Szefie.

— Witaj, Dak. Naprawdę się cieszę, że cię znowu widzę.

— Nie tak bardzo jak ja z tego, że jestem z powrotem — westchnął słabym głosem, zezując na moją koję. — Mogę się trochę wyciągnąć?

— Proszę bardzo. Zrobił to i westchnął.

— Ludzie, ale jestem wymaglowany! Mógłbym spać przez tydzień… i chyba tak zrobię.

— Ja też, stary. Hmm… wzięliście go na pokład?

— Tak. Ale cyrk!

— Też tak myślę. Chyba jednak łatwiej robić coś takiego w małym, położonym na uboczu porcie, niż to, co wyczyniałeś w Porcie Jefferson.

— Co? Tutaj jest znacznie trudniej.

— Dlaczego?