— Z każdym makijażem będziesz wyglądał jak dzieciak przebrany na maskaradę. Nie umiesz grać i w twoim wieku nigdy się nie nauczysz. Twojej twarzy nawet nie tknę.
— Co? A jakbyś mi zrobił taki dziób…?
— Poczekaj. Cokolwiek bym zrobił z tym lordowskim nosem, tylko ściągnęłoby na niego uwagę, zapewniam cię. Wystarczy chyba, jeśli jakiś znajomy spojrzy na ciebie i powie: „Patrzcie, jaki ten gość podobny do Daka Broadbenta. Oczywiście, to nie Dak, ale jest pewne podobieństwo”? No i co?
— Hm? Myślę, że tak. Oczywiście, jak długo będzie pewien, że to nie ja. Powinienem być na… och, po prostu nie powinno mnie być teraz na Ziemi.
— Aby ugruntować w nim to przekonanie, zmienimy ci sposób chodzenia. To właśnie jest twoja najbardziej charakterystyczna cecha. Jeśli zaczniesz chodzić inaczej, to na pewno nie będziesz ty… tylko jakiś inny grubokościsty facet o szerokich barach, który jest trochę do ciebie podobny.
— No dobrze, pokaż mi, jak chodzić.
— Nie, sam nigdy się tego nie nauczysz. Zmuszę cię, żebyś chodził tak, jak ja chcę.
— Jak?
— Wsadzimy ci garść kamyków albo czegoś takiego w czubki butów. To cię zmusi do chodzenia z pięty i wyprostowania się. Już nie będziesz się skradał kocim krokiem pilota. Mmmm… przykleję ci kawałek taśmy na plecach, żebyś pamiętał o odchyleniu ramion do tyłu. To powinno wystarczyć.
— Myślisz, że mnie nie rozpoznają, bo będę inaczej chodził?
— Jasne. Znajomy nie potrafi określić, dlaczego jest pewien, że to nie ty, ale to podświadome wrażenie oddali jego wątpliwości. Och, zrobię to i owo z twoją twarzą, tak tylko, żebyś poczuł się lepiej, ale to nie jest konieczne.
Zawrócił do salonu. Ja, oczywiście, wciąż pozostawałem Bennym Greyem, bo kiedy już wejdę w rolę, muszę się naprawdę postarać, żeby z niej wyjść i stać się na powrót sobą. Dubois wisiał na telefonie. Podniósł wzrok, zobaczył mnie i szczęka mu opadła. Wyskoczył z kabiny i wrzasnął:
— A to kto znowu? I gdzie się podział ten aktorzyna?
Po pierwszym spojrzeniu na mnie nie zadał sobie trudu, żeby spojrzeć po raz drugi. Benny Grey to taki smętny, znużony facecik, że nawet nie chce się na niego patrzeć.
— Jaki aktorzyna? — zapytałem głuchym, bezbarwnym głosem Benny’ego, co sprawiło, że Dubois zaszczycił mnie spojrzeniem. Zerknął, zaczął odwracać wzrok, znowu spojrzał najpierw na mnie, potem na ubranie. Broadbent ryknął śmiechem i walnął go w ramię.
— A ty mówiłeś, że on nie umie grać! — i dodał szybko: — Powiadomiłeś wszystkich, Jock?
— Tak. — Dubois spojrzał na mnie w lekkiej zadumie, po czym odwrócił wzrok.
— To dobrze. Musimy się stąd wynieść w ciągu czterech minut. Zobaczmy, jak szybko uda ci się mnie przerobić, Lorenzo.
Dak zdjął jeden but i bluzę. Podciągnął koszulę, żebym mógł przykleić mu taśmę na ramiona, kiedy nagle nad drzwiami zapłonęła lampka i rozległ się dzwonek. Zamarł.
— Jock? Spodziewasz się kogoś?
— To pewnie Langston. Powiedział, że spróbuje tu dotrzeć, zanim wyjdziemy. — Dubois ruszył w stronę drzwi.
— On albo i nie. To może być… — nie usłyszałem, co powiedział Broadbent na temat ewentualnej możliwej tożsamości przybysza. Dubois uchylił drzwi. We framudze, niczym upiorna purchawa, stał Marsjanin.
Przez jedną, potworną chwilę widziałem tylko jego. Nie zauważyłem stojącego za nim człowieka ani buławy życia, którą Marsjanin dzierżył w pseudo kończynie.
Wtedy Marsjanin wpłynął do środka. Towarzyszący mu człowiek wszedł w ślad za nim i drzwi zamknęły się cicho.
— Dobry wieczór, panowie — zaskrzeczał Marsjanin. — Wybieracie się gdzieś?
Stałem jak wryty, ogarnięty atakiem ostrej ksenofobii. Dak był skrępowany podkasanym odzieniem. Za to mały Jock Dubois ruszył na nich z bohaterstwem, za które pokochałem go jak brata na chwilę przed śmiercią… Rzucił się na buławę. Nawet nie próbował jej uniknąć.
Nie żył już, kiedy upadł na podłogę — nie mógł żyć z tą ogromną dziurą wypaloną w brzuchu, tak wielką, że można było włożyć w nią całą pięść — ale nie puścił buławy. Pseudokończyna Marsjanina rozciągnęła się jak guma, pękła tuż u nasady szyjki potwora, a biedny Jock wciąż ściskał buławę w martwych ramionach.
Człowiek, towarzyszący tej cuchnącej istocie, musiał odstąpić na bok, żeby wystrzelić. Popełnił błąd. Powinien był najpierw zastrzelić Daka, a potem mnie. Zamiast tego zmarnował pierwszy strzał na Jocka, a do drugiego już nie zdążył się złożyć. Dak strzelił mu prosto w twarz. Nawet nie wiedziałem, że ma przy sobie broń.
Pozbawiony broni Marsjanin nie próbował uciekać. Dak skoczył na nogi, przysunął się do niego i mruknął:
— Ach, Rrringriil, widzę cię.
— Widzę cię, kapitanie Daku Broadbencie — zaskrzeczał Marsjanin i dodał: — Powiadomisz moje gniazdo?
— Powiadomię twoje gniazdo, Rrringriil.
— Dziękuję ci, kapitanie Daku Broadbencie.
Dak wysunął długi, kościsty palec i wetknął go w najbliższe ślepie; wciskał je, dopóki nie zaparł się pięścią w skorupę czaszki. Wyciągnął palec cały pokryty zielonkawą mazią. Pseudoczłonki stwora spazmatycznie wsunęły się w tułów, ale martwe cielsko wciąż pewnie stało na wielkiej stopie. Dak popędził do łazienki, a ja stałem jak wmurowany w ziemią, nie mniej sztywny niż świętej pamięci Rrringriil.
Dak wyszedł, wycierając dłonie o koszulę.
— Musimy tu posprzątać — oznajmił. — Nie ma zbyt wiele czasu.
Równie dobrze mógł mieć na myśli rozlany drink.
Próbowałem wyjaśnić mu w jednym nieskładnym zdaniu, że nie mam zamiaru mu pomagać, że powinniśmy wezwać gliny, że chcę stąd wiać, zanim te gliny się zjawią, że może sobie zrobić z tą idiotyczną rolą dokładnie to, co sam wie, a ja rozwijam skrzydła i wieję przez okno, ale Dak zamknął mi usta jednym gestem.
— Nie łam się, Lorenzo. Jesteśmy już spóźnieni. Pomóż mi wrzucić trupy do łazienki.
— Co? Dobry Boże, chłopie! Zamykamy bajzel i wiejemy! Może nas z tym nigdy nie skojarzą!
— Pewnie nie — zgodził się uprzejmie — ponieważ żadnego z nas miało tu nie być. Ale zobaczą, że Rrringriil zabił Jocka, a na to nie możemy sobie pozwolić. Przynajmniej nie teraz.
— Co?
— Nie wolno nam dopuścić, żeby ukazały się sensacyjne nagłówki o Marsjaninie, który zabił człowieka. Zamknij się więc i pomóż mi.
Zamknąłem się i pomogłem mu. Uspokoiłem się, kiedy sobie przypomniałem, że prawdziwy Benny Grey był najgorszym z sadystycznych psychopatów, który z radością kroił na kawałki swoje ofiary. Pozwoliłem zatem, aby „Benny Grey” zawlókł do łazienki dwa ludzkie ciała, podczas gdy Dak za pomocą buławy życia pokroił Rrringgriila na małe, poręczne kawałki. Uważał oczywiście, żeby pierwsze cięcie wypadło poniżej czaszki, tak, aby nie nabrudzić, ale i tak nie potrafiłbym mu pomóc. Wydawało mi się, że martwy Marsjanin śmierdzi jeszcze gorzej niż żywy.
Schowek ukryty był za panelem i trudny do znalezienia. Na szczęście oznaczono go koniczynką, symbolizującą promieniowanie. Po wepchnięciu tam kawałków Rrringriila (udało mi się powstrzymać mdłości przynajmniej na tyle, żeby pomóc) Dak zajął się ciałami ludzi, wciąż korzystając z buławy i oczywiście wanny.
To zadziwiające, ile krwi mieści w sobie ludzkie ciało. Woda lała się przez cały czas, ale i tak było paskudnie. Dopiero jednak kiedy Dak zabrał się za szczątki biednego Jocka, naprawdę nie zdzierżył. Oczy napełniły mu się łzami, co oślepiło go na dobre. Nie mogłem pozwolić, żeby poobcinał sobie palce, więc odepchnąłem go i pozwoliłem, żeby moje miejsce zajął Benny Grey.