Выбрать главу

Kiedy skończyłem i wokół nie pozostał żaden ślad, że w apartamencie było kiedyś jeszcze dwóch ludzi i jeden potwór, dokładnie opłukałem wannę i wyprostowałem się. Dak stał w drzwiach, spokojny jak zawsze.

— Wyczyściłem podłogę — oznajmił. — Oczywiście doświadczony kryminolog z właściwym sprzętem mógłby odtworzyć bieg wydarzeń, ale liczmy na to, że nikt niczego nie podejrzewa. Wynośmy się zatem. Teraz musimy nadrobić prawie dwanaście minut. Chodź!

Nawet nie miałem siły pytać, dokąd ani po co.

— No to w drogę. Zajmijmy się twoimi butami.

— Nie, to za długo potrwa — potrząsnął głową. — Teraz szybkość jest ważniejsza niż to, żeby nas nie rozpoznali.

— No to jestem w twoich rękach — powiedziałem i poszedłem za nim do drzwi.

Zatrzymał się na chwilę.

— Może ich być więcej. Nie pytaj, tylko strzelaj. Nie pozostaje ci nic innego. — W dłoni miał buławę, ukrytą pod przerzuconym płaszczem.

— Marsjanie?

— Albo ludzie. Albo i jedni, i drudzy.

— Dak? Czy Rrringriil był jednym z tamtych w barze Manana?

— Pewnie tak. A jak sądzisz, po co kluczyłem, żeby cię stamtąd wyciągnąć aż tutaj? Albo szli za tobą, tak jak my, albo za mną. Nie rozpoznałeś go?

— Wielkie nieba, nie! Te potwory wyglądają dla mnie wszystkie jednakowo.

— Oni mówią o nas dokładnie tak samo. Ci czterej to byli Rrringriil, jego krewny Rrringlath i dwaj inni z jego gniazda, ale z innych linii. Ale cicho. Jeśli zobaczysz Marsjanina, strzelaj. Masz drugi pistolet?

— Mam. Słuchaj Dak, nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, ale jak długo te bestie są przeciwko tobie, jestem z tobą. Nienawidzę Marsjan.

Wyglądał na zaskoczonego.

— Nie wiesz, co mówisz. Nie walczymy z Marsjanami, ta czwórka to renegaci.

— Co takiego?

— Jest mnóstwo dobrych Marsjan, prawie wszyscy. Do licha, nawet Rrringriil nie był taki zły, jeśli o tym mowa. Rozegrałem z nim parę udanych partyjek szachów.

— Cooo? W takim razie już…

— Zamknij się. Wlazłeś za głęboko, żeby się teraz wycofywać. Biegnijmy prosto do metra. Będę cię krył.

Zamknąłem się. Niezaprzeczalnie tkwiłem w tym już o wiele za głęboko.

Zbiegliśmy do podziemia i ruszyliśmy czym prędzej w stronę ekspresowego metra. Właśnie zwolniła się dwuosobowa kapsuła. Dak wepchnął mnie do środka tak szybko, że nie zdążyłem zobaczyć, jaką ustawił kombinację. Nie byłem jednak wcale zdumiony, kiedy w momencie, gdy ucisk w piersi zelżał, ujrzałem mrugającą tablicę: PORT LOTNICZY JEFFERSON — WYSIADAĆ!

Właściwie nie robiło mi żadnej różnicy, jaka to stacja, byle była możliwie najbardziej oddalona od hotelu „Eisenhower”. Kilka minut, jakie spędziliśmy w wagoniku próżniowym, wystarczyło, aby w mojej głowie powstał plan — szkicowy, nieśmiały, podlegający zmianom bez uprzedzenia, jak to zawsze dodają drobnym drukiem, ale zawsze plan. Można go było streścić w jednym słowie: zniknąć!

Jeszcze rano uważałbym ten plan za bardzo trudny do zrealizowania. W naszej kulturze człowiek bez grosza w kieszeni jest całkiem bezradny, jak niemowlę. Ale z setką kawałków w kieszeni mogłem poruszać się szybko i daleko. Nie czułem żadnych zobowiązań wobec Daka Broadbenta. Miał jakieś swoje powody — w żadnym wypadku nie moje! — z jakich omal nie pozwolił mnie zabić, a potem wplątał mnie w zacieranie śladów zbrodni i sprawił, że stałem się uciekinierem. Na razie jednak uciekliśmy policji, a teraz wystarczyło tylko zgubić Broadbenta, żeby zapomnieć o całej sprawie i odstawić ją na półkę jak zły sen. Nie istniało zbyt wielkie prawdopodobieństwo, żeby ktoś skojarzył mnie z tym wszystkim, nawet gdyby mnie odkryli. Na szczęście dżentelmen zawsze nosi rękawiczki, a ja zdjąłem je tylko do nakładania makijażu i później przy tym makabrycznym sprzątaniu.

Poza gorącym wybuchem młodzieńczego heroizmu, jakiego doznałem, kiedy sądziłem, że Dak walczy z Marsjanami, jego sprawy kompletnie mnie nie interesowały. Teraz, kiedy dowiedziałem się, że ogólnie rzecz biorąc lubi Marsjan, zgasła we mnie nawet ta ostatnia, słaba iskierka sympatii. A tej jego roli nie tknął bym nawet przysłowiowym dwumetrowym kijem. Do diabła z Broadbentem! Od życia chciałem jedynie tyle forsy, żeby utrzymać w kupie ducha i ciało, i żeby móc dalej uprawiać sztukę. Nie interesowała mnie zabawa w policjantów i złodziei, bo to kiepski teatrzyk.

Port Jefferson wydawał się jak skrojony na miarę dla moich planów. Panował tam tłok i chaos, ekspresowe kolejki, pędzące do i ze stacji, otaczały go pajęczą siecią. Wystarczyłoby, żeby Dak spuścił mnie z oka na pół minuty, a znajdę się w połowie drogi do Omaha. Przyczaję się na kilka tygodni, a potem skontaktuję się z agentem, żeby się dowiedzieć, czy ktoś o mnie nie pytał.

Dak jednak zatroszczył się o to, abyśmy wysiedli z kapsuły jednocześnie. W przeciwnym przypadku zatrzasnął bym drzwi i natychmiast skierował się gdzie indziej. Udałem, że nic nie widzę, i szedłem za nim jak szczeniak u nogi. Podjechaliśmy taśmą do górnego holu, który znajdował się tuż pod powierzchnią, i wylądowaliśmy pomiędzy biurkiem PanAm a Skylines. Dak ruszył na drugą stronę pomieszczenia w kierunku Diana Ltd. Przypuszczałem, że zamierza kupić bilety na wahadłowiec na Księżyc — nie miałem pojęcia, jak zamierzał wprowadzić mnie na pokład bez paszportu i certyfikatu szczepienia, ale wiedziałem, że jego pomysłowość nie ma granic. Uznałem, że najlepiej będzie wtopić się w tło w chwili, gdy zajrzy do portfela — człowiek, który liczy pieniądze, ma umysł i oczy zajęte przez co najmniej kilka sekund.

My jednak minęliśmy biurko Diany i przeszliśmy przez bramkę oznakowaną tabliczką: „Miejsca Prywatne”. Korytarz za nią był wyludniony, a ściany całkiem puste. Z przerażeniem stwierdziłem, że właśnie w tamtym zatłoczonym holu przeszła mi koło nosa ostatnia szansa. Zatrzymałem się raptownie:

— Dak? Będziemy skakać?

— Oczywiście.

— Chyba ci odbiło. Nie mam papierów, nie mam nawet karty turystycznej na Księżyc.

— Nie jest ci potrzebna.

— Co? Zatrzymają mnie w punkcie „Emigracja”, a potem wielki, tłusty glina z byczym karkiem zacznie mi zadawać pytania.

Dłoń wielkości sporego kota zacisnęła się wokół mojego ramienia.

— Nie traćmy czasu. Po co mamy przechodzić przez punkt „Emigracja”, kiedy ty oficjalnie nigdzie nie wyjeżdżasz, a ja oficjalnie nigdy tu nie przyjeżdżałem? Przebieraj nogami, staruszku.

Jestem dobrze umięśniony i nie całkiem chuchrowaty, ale poczułem się ubezwłasnowolniony. Zobaczyłem znak „dla mężczyzn” i uczyniłem desperacki wysiłek, żeby się zatrzymać.

— Dak, chwileczkę, proszę. Muszę odcedzić kartofelki…

— Hę? — wyszczerzył do mnie zęby. — Przecież byłeś przed wyjściem z hotelu.

Nie zwolnił i nie wypuścił mnie z garści.

— Lorenzo, staruszku, czuję, że masz niezłego pietra. Wiesz, co zrobię? Widzisz tam tego glinę?

Na końcu korytarza, koło stacji prywatnych pojazdów, okazały egzemplarz stróża spokoju publicznego próbował ulżyć ogromnym stopom, przewieszając się przez kontuar.

— Mam nagły atak wyrzutów sumienia. Chyba muszę się wyspowiadać… jak zabiłeś gościa Marsjanina i dwóch lokalnych obywateli, jak mierzyłeś do mnie z pistoletu i zmusiłeś do pozbycia się ciał. Jak…

— Oszalałeś Dak?

— Jasne, ze zgrozy, kumplu.

— Ale… przecież nic na mnie nie masz.

— No to co? Moja historyjka zabrzmi na pewno bardziej przekonująco niż twoja. Ja wiem, o co w tym wszystkim chodzi, a ty nie. Wiem o tobie wszystko, a ty o mnie nic. Na przykład… — Wymienił kilka szczegółów z mojej przeszłości, co do których byłem pewien, że zostały zapomniane i pogrzebane. No dobrze, występowałem trochę tu i tam w przedstawieniach, które nie dla całej rodziny się nadają, jednak człowiek musi przecież z czegoś żyć. Ale jeśli chodzi o Be: be, to było nieuczciwe. Naprawdę nie wiedziałem, że jest nieletnia. No, a ten rachunek hotelowy… Ja wiem, że ucieczka bez zapłaty w Miami Beach to prawie to samo, co napad z bronią w ręku gdzie indziej, a w ogóle takie zachowanie jest bardzo prowincjonalne, ale naprawdę zapłaciłbym, gdybym miał czym. Tamten zaś incydent w Seattle… Nieważne, chciałem po prostu wytłumaczyć, że Dak wiedział o mnie naprawdę dużo, ale z niewłaściwego punktu widzenia. A jednak… — No cóż — ciągnął dalej. — Teraz pójdziemy do tego żandarma i zrzucimy z ramion to brzemię. Stawiam siedem do dwóch, któremu z nas uwierzą.