— Będzie kupa czasu po drodze na Marsa.
— Hę? Niech cię cholera z tą arogancją — zaprotestowałem słabym głosem. — Nie chcę lecieć na Marsa. Nigdy nawet nie zastanawiałbym się nad twoją zbzikowaną ofertą, gdybym wiedział, że ma coś wspólnego z Marsem.
— Proszę bardzo. Wcale nie musisz lecieć.
— Nie?
— Śluzę masz za plecami. Wysiadaj i wracaj na piechotę, tylko nie zapomnij zamknąć drzwi.
Nie odpowiedziałem na tą idiotyczną propozycję.
— Jeśli jednak nie potrafisz oddychać w próżni — ciągnął dalej — najlepiej będzie, jeśli polecisz na Marsa, A ja zajmą się tym, żebyś wrócił bezpiecznie. „Pudełko” — tak nazywa się ta balia — wkrótce dobije do „Bankruta”, który jest superszybkim żagwiowcem. W siedemnaście sekund i mgnienie oka później „Bankrut” ruszy w kierunku Marsa, ponieważ musimy tam być najdalej w środę.
— Nie lecę na żadnego Marsa — odpowiedziałem z żałosnym uporem chorego człowieka. — Zostanę tutaj, na tym statku. Ktoś go zabierze na Ziemię. Nie możesz mnie oszukać.
— Zgoda — odparł Broadbent. — Ale ciebie w nim nie będzie. Trójka gości, którzy zgodnie z rejestrem mają na tym statku wrócić do Portu JefFerson, w tej chwili znajduje się na „Bankrucie”. Pewnie zauważyłeś, że ta zabawka jest trzyosobowa. Obawiam się, że żaden z nich nie okaże chęci, by ustąpić ci miejsca. A poza tym, jak przedostaniesz się przez punkt „Imigracja”?
— Nic mnie to nie obchodzi! Przynajmniej będę na Ziemi.
— I w ciupie, pod zarzutem wszystkiego, co możliwe, od nielegalnego wejścia po stwarzanie zagrożenia na szlakach kosmicznych. W ostateczności będą przekonani, że coś przemycasz i zabiorą cię do jakiegoś małego, cichego pomieszczenia, gdzie wkłują ci igłę pod oko i wyciągną z ciebie wszystko, co próbowałeś kombinować. Będą wiedzieli, jakie zadawać pytania, i nie uda ci się powstrzymać od udzielenia odpowiedzi. Mnie jednak nie dasz rady w to wszystko wmieszać, bo stary, poczciwy Dak Broadbent nie był na Ziemi od jakiegoś czasu i ma na to wiarygodnych świadków.
Przez chwilę dumałem nad tym, zrozpaczony nie tylko z powodu nieustającej choroby kosmicznej, ale i strachu.
— Przekupiłbyś policję? Ty brudny, oślizły… — urwałem, z braku odpowiednio obraźliwego określenia.
— Och, nie! Słuchaj, staruszku, mógłbym ci zalewać i twierdzić, że posmaruję tu i tam, ale tego nie zrobię. Jednak współbrat Rrringriila, Rrringlath, na pewno wie, że stary „Griil” wszedł właśnie w te drzwi i do tej pory stamtąd nie wyszedł. Wznieci rozróbę. Współbrat to bardzo bliski stopień pokrewieństwa, którego nie zrozumiesz, ponieważ ludzie nie rozmnażają się przez rozszczepianie.
Nic mnie nie obchodziło, czy Marsjanie rozmnażają się jak króliki, czy bocian przynosi je w worku. Jeśli dobrze zrozumiałem jego słowa, nie mogłem wracać na Ziemię, ale nie omieszkałem się upewnić. Potrząsnął głową.
— To nie tak. Zostaw to mnie i sprowadzimy cię z powrotem równie gładko, jak cię wyprowadziliśmy. Najprawdopodobniej wyjdziesz z tego lub jakiegokolwiek innego pola jako mechanik, który dokonywał ostatnich regulacji, i będziesz miał na potwierdzenie tego odpowiednią przepustkę, brudny kombinezon i torbę z narzędziami.
Z pewnością aktor na twoją miarę potrafi zagrać mechanika przez kilka minut?
— Co? Tak, oczywiście! Ale…
— No widzisz! Trzymaj się starego Doca Daka, a on się tobą zaopiekuje! Przekupiliśmy ośmiu braci z gildii, żeby przemycić mnie na Ziemię i obu nas z powrotem. Możemy zrobić to jeszcze raz. Ale nie masz żadnych szans, jeśli wojażerowie ci nie pomogą roześmiał się. — Każdy wojażer w głębi ducha jest przemytnikiem. Sztuka kontrabandy jest taka, jaka jest, i wszyscy zawsze ochoczo sobie pomagamy w drobnych oszustwach. Jednak osoba spoza loży nie spotyka się zazwyczaj z taką chęcią pomocy.
Usiłowałem uspokoić swój żołądek na tyle, by to przemyśleć.
— Dak, więc to sprawa przemytu? Bo…
— Och, nie! Jedyną rzeczą, jaką przemycamy, jesteś ty.
— Chciałem tylko powiedzieć, że nie uważam przemytu za przestępstwo.
— A kto uważa? Tylko ci, którzy żyją z legalnego handlu, bo to im odbiera zarobek. Twoja praca jednak będzie polegała wyłącznie na wcieleniu się w kogoś innego. I ty jesteś do tego odpowiednią osobą. Nie przypadkiem natknąłem się na ciebie w barze, deptaliśmy ci po piętach od dwóch dni. Ledwie wylądowałem, już popędziłem tam, gdzie mogłem cię spotkać. — Zmarszczył brwi. — Chciałbym być pewien, że nasi szacowni antagoniści śledzili mnie, a nie ciebie.
— Dlaczego?
— Jeśli to mnie śledzili, chcieli tylko wiedzieć, co kombinuję, i to jest w porządku, ponieważ wszystko już zostało powiedziane i wiemy, że jesteśmy dla siebie wrogami. Jeśli jednak śledzili ciebie, wówczas oznacza to, że wiedzą, co kombinuję… że szukam aktora, który mógłby odegrać tę rolę.
— Ale skąd mogliby to wiedzieć? Chyba że im sam powiedziałeś?
— Lorenzo, to wielka sprawa, większa, niż możesz sobie wyobrazić. Sam tego wszystkiego nie ogarniam. Im mniej wiesz na ten temat, tym lepiej, przynajmniej dopóki nie musisz. Mogę ci tylko powiedzieć, że cały zestaw cech osobowych został załadowany do komputera w Centrum Ewidencji Ludności w Hadze i maszyna porównała je z cechami wszystkich żyjących zawodowych aktorów płci męskiej. Dokonano tego możliwie jak najdyskretniej, ale ktoś mógł się domyślić i wygadać. Dane, jakie przekazaliśmy, pozwalały na zidentyfikowanie nie tylko głównej postaci, lecz również dublera, ponieważ zadanie trzeba było wykonać w sposób doskonały.
— Aha. I maszyna powiedziała wam, że to ja jestem odpowiednim człowiekiem?
— Tak. Ty… i ten drugi.
Był to kolejny moment, kiedy w zasadzie powinienem był trzymać gębę na kłódkę. Nie potrafiłbym jednak, nawet, gdyby miało zależeć od tego moje życie — co w pewnym sensie było prawdą. Musiałem, po prostu musiałem się dowiedzieć, kim jest ten drugi aktor, którego uznano za dość kompetentnego, aby zagrać rolę wymagającą talentu takiego jak mój.
— A ten drugi? Kim on jest?
Dak obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem, widziałem, że się waha.
— Mmm… facet o nazwisku Orson Trowbridge. Znasz go?
— Ten pajac! — Przez chwilę byłem tak wściekły, że zapomniałem o moich mdłościach.
— No i co? Słyszałem, że to bardzo dobry aktor.
Po prostu nie potrafiłem powstrzymać oburzenia, że ktokolwiek mógłby uznać tego wieśniaka Trowbridge’a za godnego roli, którą zamierzałem odegrać!
— Ten wiatrak! Ten pyskacz! — urwałem, bo zdałem sobie sprawę, że lepsze wrażenie robi ignorowanie takich kolegów… o ile można w ogóle użyć tego słowa. No, ale ten gnojek był tak zarozumiały, że gdyby rola wymagała ucałowania dłoni damy, ucałowałby zamiast niej własny kciuk. Narcyz, pozer, podwójny fałszerz… jak taki człowiek mógłby wczuć się w rolę?
Niestety, fortuna jest tak niesprawiedliwa, że jego żałosne popisy były dobrze opłacane, podczas gdy prawdziwi artyści przymierają głodem.
— Dak, nie potrafię sobie wyobrazić, że w ogóle braliście go pod uwagę.
— No cóż, ja go nie chciałem. Jest związany jakimś długoterminowym kontraktem, co spowodowałoby, że jego przedłużająca się nieobecność stałaby się podejrzana. Mieliśmy szczęście, że przynajmniej ty byłeś… hm… wolny. Kiedy tylko się zgodziłeś, poleciłem Jockowi, aby przesłał informację drugiej grupie, która próbowała załatwić coś z Trowbridge’em.
— Powinienem był się domyślić!
— Posłuchaj, Lorenzo. Wyłożę ci kawę na ławę. Kiedy ty przeżywałeś załamanie, wezwałem „Bankruta” i powiedziałem im, żeby przekazali na dół polecenie zajęcia się znowu Trowbridge’em.