Выбрать главу

— Co takiego?

— Sam się o to prosiłeś, kumplu. Popatrz, w tej rakiecie jest facet, który podpisał kontrakt, że przewiezie nas wszystkich na Ganimedę. To znaczy, że będzie pilotował tę balię na Ganimedę i doprowadzi ją tam, albo zdechnie. Nie zacznie trząść portkami podczas załadunku. Powiedziałeś, że weźmiesz tą robotę. Żadnych jeśli, może i ale. Wziąłeś robotę. W kilka minut później wszystko szlag trafia: tracisz zimną krew. Potem próbujesz zwiać mi na lądowisku. Jeszcze dziesięć minut temu darłeś się, żeby cię odesłać na Ziemią. Może jesteś lepszym aktorem niż Trowbridge. Nigdy się tego nie dowiem. Wiem tylko, że potrzebujemy kogoś, na kim można będzie polegać i kto nie zacznie pękać, kiedy nadejdzie czas. Wydaje mi się, że Trowbridge jest właśnie kimś takim. Jeśli uda nam się go zatrudnić, weźmiemy go, a tobie zapłacimy, nic nie powiemy i odstawimy do domu. Rozumiesz?

Rozumiałem aż za dobrze. Dak nie sformułował tego w ten sposób, chyba nawet nie umiałby dobrać odpowiednich słów, ale chciał powiedzieć, że nie należę do zespołu. Najgorsze było to, że miał rację. Nie mogłem się obrazić, jedynie wstydzić. Byłem idiotą, akceptując kontrakt. Nie wiedziałem o nim praktycznie nic, ale zgodziłem się odegrać rolę bez żadnych warunków ani dodatkowych klauzul. A teraz próbowałem się wycofać, jak pierwszy lepszy amator, którego zżarła trema.

Sztuka musi trwać — to najstarsze powiedzenie w szołbiznesie. Może nie ma w nim filozoficznej prawdy, ale ludzie żyją według zasad, które są jeszcze mniej logiczne. Mój ojciec wierzył w to — widziałem, jak grał przez dwa akty z pękniętym wyrostkiem robaczkowym, a potem jeszcze kłaniał się na koniec, zanim pozwolił się zawieźć do szpitala. Do dziś widzę jego twarz, pełną pogardy, jaką członek zespołu może żywić dla tak zwanego aktora, który zawiódł publiczność.

— Dak — odezwałem się pokornie. — Przykro mi, naprawdę. Myliłem się.

Spojrzał na mnie ostro.

— Więc zagrasz?

— Tak.

Mówiłem szczerze. Nagle przypomniałem sobie o czymś, co utrudniało sprawę równie mocno, jak gdybym miał grać Królewnę Śnieżkę od siedmiu krasnoludków. — To znaczy… cóż, chciałbym, ale…

— Ale co? — prychnął pogardliwie. — Wciąż twój cholerny temperament?

— Nie, nie! Ale powiedziałeś, że lecimy na Marsa. Dak, czy ta rola będzie wymagała, abym miał wokół siebie Marsjan?

— Co? Tak, oczywiście. Czy na Marsie można inaczej?

— Uch… Ale, Dak, ja nie znoszę Marsjan! Rzygać mi się od nich chce. Chciałbym… mógłbym nawet spróbować… ale boję się, że wypadnę z roli.

— Och, jeśli tym się martwisz, zapomnij o tym.

— Co? Ale ja nie mogę o tym zapomnieć. Nic na to nie poradzę. Ja…

— Powiedziałem ci już. Zapomnij. Stary, wiemy, że pod tym względem jesteś kompletnym wieśniakiem. Wiemy o tobie wszystko, Lorenzo, a twój lęk przed Marsjanami jest tak dziecinny i nieracjonalny, jak lęk przed pająkami czy wężami. Przewidzieliśmy to jednak i zajmiemy się tym. Możesz przestać się przejmować.

— No… to dobrze.

Nie przestałem się przejmować, ale potrącił bolesną strunę. Wieśniak? Przecież wieśniacy to publiczność! Przemilczałem to.

Dak pociągnął komunikator w swoim kierunku, nie próbował zagłuszyć tekstu, jaki przekazywał:

— Mlecz do Bluszczu — odwołać plan Kleks. Dokończymy Mardi Gras.

— Dak? — zagadnąłem, kiedy się rozłączył.

— Później — odparł. — Będę teraz łączył orbity. Kontakt może okazać się trochę brutalny, ale nie mam czasu zajmować się szczegółami. Siedź więc cicho i trzymaj się wiatru.

Rzeczywiście, było ciężko. Zanim znaleźliśmy się na żagwiowcu, czułem się szczęśliwy, że mogę wrócić do wygodnego stanu nieważkości. Mdłości przy zmianie ciążenia są jeszcze gorsze niż choroba kosmiczna. W stanie nieważkości pozostaliśmy jednak nie dłużej niż pięć minut. Trzej ludzie, którzy mieli wrócić na „Pudełko” tłoczyli się w śluzie transferowej jeszcze dłuższą chwilę po tym, jak wraz z Dakiem przesiedliśmy się na żagwiowiec. Przez następne kilka chwil panowało nieopisane zamieszanie. Podejrzewam, że taki szczur ziemski jak ja łatwo ulega dezorientacji, zwłaszcza kiedy nie potrafi odróżnić podłogi od sufitu. Ktoś zawołał: „Gdzie on jest?”. Dak odpowiedział: „Tutaj!”. Ten sam głos zawołał: „To on?”, jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom.

— Tak, tak — odparł Dak. — Jest ucharakteryzowany. Nieważne, wszystko w porządku. Pomóż mi go wprowadzić do tej prasy.

Czyjaś ręka złapała mnie za ramię i pociągnęła wąskim przejściem do jakiegoś przedziału. Pod jedną ze ścian stały dwie koje, tak zwane „prasy”, to znaczy zbiorniki w kształcie wanien, wyposażone w hydraulikę i urządzenia do redukcji ciśnienia, stosowane przy dużych przyspieszeniach na żagwiowcach. Nie widziałem ich nigdy przedtem, ale korzystaliśmy z dość przekonujących atrap w kosmicznej operze Poszukiwacze Ziemi.

Na ścianie nad jedną z koi wymalowany był napis: UWAGA!!! NIE PODDAWAĆ SIĘ BEZ KOMBINEZONU GRAWITACJI WYŻSZEJ NIŻ TRZY G. Zgodnie z „Postanowieniem…” obróciłem się powoli i napis przesunął się poza zasięg wzroku, zanim udało mi się skończyć czytanie. Ktoś wepchnął mnie do prasy. Dak i ten drugi pospiesznie przypinali mnie do niej, kiedy gdzieś z boku rozległo się przeraźliwe wycie syren. Po chwili ucichło, zamiast niego dobiegł równie przeraźliwy głos:

— Czerwony alarm! Czerwony alarm! Podwójna grawitacja! Trzy minuty!

Znów rozległo się wycie.

Przez hałas słyszałem pospiesznie wypowiadane słowa Daka:

— Projektor jest ustawiony? Taśmy włożone?

— Tak, tak!

— Masz strzykawkę? — Dak przekręcił się w powietrzu i zwrócił się do mnie: — Słuchaj, koleś, damy ci zastrzyk. Wszystko gra. Część leku to nullgrav, reszta to lekki środek stymulujący… bo będziesz musiał uczyć się roli. Najpierw poczujesz, że pieką cię gałki oczne, potem zacznie cię swędzieć, ale nie będzie bolało.

— Czekaj, Dak, nie…

— Nie mamy czasu! Muszę podpalić tę kupę złomu! — obrócił się i wyleciał przez drzwi, zanim zdążyłem zaprotestować. Drugi podciągnął mi rękaw, przyłożył pistolet-strzykawkę do skóry na ramieniu i zanim się zorientowałem, było już po wszystkim. W chwilę później znikł. Wycie znowu ustąpiło wrzaskowi: „Czerwony alarm! Podwójna grawitacja! Dwie minuty!”.

Próbowałem się rozejrzeć, ale narkotyk sprawił, że czułem się jeszcze bardziej zdezorientowany. Gałki oczne zaczęły mnie piec, zęby też, a potem poczułem nieznośne swędzenie na plecach. Byłbym się podrapał, ale pasy bezpieczeństwa trzymały mocno i nie pozwalały mi dosięgnąć torturowanego obszaru, co uchroniło mnie być może przed złamaniem ramienia wskutek przeciążenia. Wycie znowu ucichło, ale tym razem jego miejsce zajął spokojny baryton Daka.

— Ostatni czerwony alarm! Podwójna grawitacja! Jedna minuta! Skończcie te pieprzone gierki i rozłóżcie płasko tłuste tyłki, bo zaraz odpalamy!

Zamiast wycia usłyszałem tym razem AdAstra Arkeziana, opus 61 C-dur. Była to kontrowersyjna wersja w wykonaniu Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej z cztemastotaktowymi nutami „strachu” gdzieś w de. Byłem tak rozbity, ogłupiały i naćpany, że nie zrobiły na mnie najmniejszego wrażenia — w końcu trudno nosić drwa do lasu.

W drzwiach pojawiła się syrena. Nie, nie miała łuskowatego ogona, ale poza tym wyglądała dokładnie tak, jak syrena powinna wyglądać. Kiedy zdołałem zogniskować wzrok, stwierdziłem, że była to bardzo ładna i bardzo ssakowato wyglądająca samiczka w koszulce i szortach. Unosiła się zgrabnie głową do przodu, co wskazywało na to, że jest obyta z nieważkością. Spojrzała na mnie bez uśmiechu, umieściła się w drugiej prasie i złapała za uchwyty, ale nie zawracała sobie głowy pasami bezpieczeństwa. Finał muzyki przetoczył się nad nami i nagle poczułem, że robię się bardzo ciężki.