– Przewozić ją! – krzyknął Bingley. – Jak można myśleć o czymś podobnym! Jestem pewien, że moja siostra słyszeć o tym nie zechce.
– Może pani być pewna – rzekła z chłodną uprzejmością panna Bingley – iż panna Bennet w czasie swego pobytu u nas otoczona będzie najlepszą opieką.
Pani Bennet wylewnie zapewniła, że doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
– Gdyby nie miała takich dobrych i oddanych przyjaciół – dodała – to nie wiem, co by się z nią stało, doprawdy. Bardzo jest chora i cierpi ogromnie, a taka przy tym cierpliwa jak nikt, zresztą ona zawsze taka cierpliwa… najłagodniejszy charakter pod słońcem. Zawsze powtarzam moim dziewczętom, że ani im się z nią równać. Rozkoszny masz pan ten pokój, panie Bingley, i co za wspaniały widok na tę żwirowaną alejce Nie znam na wsi miejsca, które mogłoby się równać z Netherfield. Mam nadzieję, iż nie myślisz pan o szybkim wyjeździe, choć dzierżawę wziąłeś na tak krótko.
– Wszystko, co robię, robię szybko – odrzekł. – Dlatego, jeśli postanowię opuścić Netherfield, wyjadę stąd prawdopodobnie w pięć minut później. Teraz jednak wydaje mi się, że osiadłem tu na dobre.
– Tego właśnie spodziewałam się po panu – rzekła Elżbieta.
– Pani zaczynasz mnie rozumieć! – zawołał, obracając się ku niej.
– O, tak, rozumiem pana doskonale.
– Chciałbym to uznać za komplement, sądzę jednak, iż to żaden zaszczyt tak łatwo dać się przejrzeć.
– To zależy. Skryty i skomplikowany charakter nie musi być koniecznie więcej czy mniej wart niż pański.
– Lizzy! – zawołała matka. – Pamiętaj, gdzie jesteś, i zaprzestań, proszę, tych niesfornych wybryków, które znosimy w domu.
– Nie wiedziałem – ciągnął Bingley – że zajmujesz się, pani, studiowaniem ludzkich charakterów. To musi być niezmiernie interesujące.
– Tak, lecz najbardziej interesujące są skomplikowane charaktery. Mają przynajmniej tę jedną zaletę.
– Wieś – wtrącił Darcy – nie może dostarczyć pani wielu materiałów do takich studiów. Na wsi żyje się w bardzo ograniczonym i jednostajnym środowisku.
– Ale sami ludzie tak się zmieniają, że wciąż można w nich dojrzeć coś nowego.
– Masz rację – zawołała pani Bennet dotknięta tonem, jakim Darcy mówił o wiejskim sąsiedztwie. – Zapewniam pana, że jeśli idzie o te sprawy, to tyle samo znajdziesz ich pan na wsi, co i w mieście.
Oświadczenie to zdumiało wszystkich. Pan Darcy przez chwilę spoglądał na swą rozmówczynię, po czym wycofał się bez odpowiedzi, pani Bennet zaś, wyobrażając sobie, iż zmiażdżyła go całkowicie, ciągnęła dalej, upojona zwycięstwem.
– Jeśli na przykład o mnie chodzi, to wcale nie widzę, czym Londyn tak znowu góruje nad wsią, chyba tylko sklepami i tymi wszystkimi miejscami publicznymi. Wieś jest o wiele przyjemniejsza, nieprawdaż, panie Bingley?
– Kiedy jestem na wsi – odparł – nigdy nie mam ochoty z niej wyjeżdżać, lecz kiedy jestem znowu w mieście, również nie chcę go opuszczać. I jedno, i drugie ma swe zalety, a ja wszędzie potrafię być tak samo szczęśliwy.
– Bo też ma pan odpowiednie po temu usposobienie. Ten pan zaś – tu spojrzała na Darcy’ego – ma, jak mi się zdaje, wieś po prostu za nic.
– Ależ myli się mamusia – przerwała Elżbieta, rumieniąc się za nią ze wstydu. – Zupełnie mylnie pojęła mama słowa pana Darcy’ego. On chciał tylko powiedzieć, że na wsi nie spotkasz tak wielu rozmaitych ludzi jak w mieście. Musi też mama przyznać, że ma całkowitą rację.
– Oczywiście, duszko, wcale nie twierdzę, byśmy tu miały rozliczną rozmaitość ludzi, ale już co do tego, by ich było mało, to się też nigdy nie zgodzę. Wątpię, by gdziekolwiek na wsi stosunki sąsiedzkie były bardziej ożywione niż u nas. Przecież bywamy w dwudziestu czterech domach.
Nic prócz sympatii dla Elżbiety nie mogłoby nakazać Bingleyowi zachowania powagi. Jego siostra mniejszą okazała delikatność, spoglądając na pana Darcy’ego ze znaczącym uśmieszkiem. Elżbieta, chcąc odwrócić wreszcie uwagę matki od tego przedmiotu, zapytała, czy po jej wyjeździe z Longbourn nie przyjeżdżała tam Charlotta Lucas.
– A owszem, była wczoraj z ojcem. Cóż to za miły człowiek ten sir William, prawda, panie Bingley? Taki elegancki! Taki światowy i przy tym taki prosty. Każdemu ma zawsze coś do powiedzenia. Tak w moim pojęciu wygląda prawdziwie dobre wychowanie, i zdaje mi się, że ludzie, którzy mają o sobie wysokie pojęcie i tacy są ważni, że do nikogo nie chcą nawet ust otworzyć, mylą się bardzo w tym względzie.
– Czy Charlotta została na obiedzie?
– Nie! Musiała wrócić do domu, bo pieczono ciasto. Ja, na przykład, panie Bingley, trzymam taką służbę, która sama potrafi robotę zrobić, i swoje córki wychowałam zupełnie inaczej niż lady Lucas. Ale cóż, każdy robi to, co uważa za słuszne, a panny Lucas to doprawdy bardzo miłe, porządne dziewczęta. Szkoda tylko, że nieładne. Nie mówię, broń Boże, żeby Charlotta była specjalnie brzydka, no ale ona jest szczególnie nam bliska.
– Robi wrażenie miłej panny – odparł Bingley.
– No tak, ale musi pan przyznać, że jest bardzo brzydka. Sama lady Lucas często to powtarza, zazdrości mi urody mojej Jane. Nie zwykłam się chwalić moimi dziećmi, ale już co do Jane, to doprawdy rzadko można spotkać piękniejszą pannę. Tak wszyscy mówią. Ja tam własnemu zdaniu nie dowierzam, bom przecież jej matka. Kiedy miała zaledwie piętnaście lat, spotkała w Londynie u mojego brata, Gardinera, pewnego pana, który tak się w niej zakochał, że bratowa była przekonana, iż się oświadczy przed jej wyjazdem. Ale się nie oświadczył. Może uznał, że jest jeszcze zbyt młoda. Napisał w każdym razie kilka wierszy o niej. Bardzo były ładne.
– I tak skończyła się jego miłość – niecierpliwie przerwała Elżbieta. – Myślę, że nie ona jedna zginęła w ten sposób. Zastanawiam się, kto pierwszy odkrył, jak skutecznie poezja potrafi zniszczyć uczucie.
– Zwykłem uważać poezję za pokarm miłości – wtrącił Darcy.
– Owszem, ale miłości pięknej, mocnej i zdrowej. Wszystko, co zdrowe, potrzebuje pożywki. Ale jestem pewna, że takie lekkie, wątłe zainteresowanie można zagłodzić na śmierć za pomocą jednego sonetu.
Darcy uśmiechnął się tylko, nastąpiła chwila milczenia, a Elżbieta aż drżała ze strachu, by matka znów nie zaczęła czegoś mówić, narażając się na śmiech. Bardzo chciała przerwać tę ciszę, ale nic jej nie przychodziło do głowy. Po krótkiej chwili pani Bennet zaczęła ponownie dziękować panu Bingleyowi za jego uprzejmość wobec Jane oraz przepraszała za dodatkowy kłopot, jaki mu sprawia obecność Lizzy. Pan Bingley odpowiedział z nie udawaną grzecznością, zmusił tez siostrę do okazania uprzejmości i powiedzenia tego co w danym wypadku powiedzieć należało.
Trzeba stwierdzić, że rolę swą odegrała bez wielkiego wdzięku. Pani Bennet jednak była całkowicie zadowolona i wkrótce rozkazała, by powóz zajechał. Na ten znak wysunęła się jedna z jej młodszych córek. Podczas całej wizyty obie panny szeptały coś do siebie a w wyniku tych szeptów ustaliły, iż młodsza przypomni panu Bingleyowi o balu, który obiecał wydać zaraz po przyjeździe do Netherfield.
Lidia była dość tęgą, wyrośniętą piętnastolatką o pięknej cerze i zawsze roześmianej buzi. Była ulubienicą matki i dzięki temu tak wcześnie weszła w świat. Tryskała z niej żywotność. Od dzieciństwa miała wysokie mniemanie o sobie, a nadskakiwania oficerów, których przyciągały zarówno dobre obiadki wuja Philipsa, jak i jej własne, trzpiotowate zachowanie, jeszcze mocniej utwierdziły ją w tym przekonaniu. Stać ją więc było na to, by zagadnąć pana Bingleya o bal i obcesowo przypomnieć mu jego obietnicę. Dodała też, że niedotrzymanie jej przyniosłoby mu straszny, okropny wstyd. Odpowiedź młodego człowieka na ten niespodziewany atak zabrzmiała jak muzyka w uszach matki: