Przysłuchując się pewnego dnia ich entuzjastycznym opowieściom, pan Bennet zauważył chłodno:
– Z wszystkiego, co mogę zrozumieć z tej waszej paplaniny, wnoszę, że jesteście dwoma największymi głuptasami w okolicy. Dawniej podejrzewałem to tylko, teraz jestem już pewien.
Katarzyna zmieszała się i nic nie odpowiedziała, na Lidii jednak słowa ojca nie zrobiły najmniejszego wrażenia. Dalej ciągnęła swe zachwyty nad kapitanem Carterem, wyrażając nadzieję, że zobaczy go jeszcze w ciągu dnia, ponieważ następnego ranka kapitan jedzie do Londynu.
– Zdumiewasz mnie, mój drogi – wtrąciła pani Bennet – tą swoją gotowością do uznania naszych córek za gęsi. Gdybym miała wyrażać się lekceważące o czyichś dzieciach, z pewnością nie wybrałabym na to swoich własnych.
– Jeśli moje dzieci są głuptasami, powinienem zdawać sobie z tego sprawę.
– Powiedzmy; ale tak się złożyło, że wszystkie są bardzo mądre.
– Pochlebiam sobie, że jest to jedyny punkt, w którym się nie zgadzamy. Miałem dotychczas nadzieję, że opinie nasze pokrywają się w każdym względzie, widzę jednak, że różnimy się w jednym punkcie, uważam bowiem obie nasze najmłodsze córki za nieprzeciętnie głupie.
– Nie możesz, drogi mężu, żądać, by takie dziewczątką miała rozum zarówno ojca jak i matki. Sądzę, że kiedy dojdą naszego wieku, nie więcej będą myślały o oficerach niż my teraz. Dobrze pamiętam czasy, kiedy każdy mundur był mi ogromnie miły, a prawdę mówiąc i teraz mi się on w głębi duszy podoba, toteż jeśli jakiś elegancki młody pułkownik z pięcioma czy sześcioma tysiącami rocznie zechciałby którąś z moich małych, nie odmówiłabym mu pewnie. Poza tym jestem zdania, iż pułkownik Forster bardzo dobrze się prezentował w mundurze zeszłego wieczoru u sir Williama.
– Mamo! – zawołała Lidia – ciocia mówi, że pułkownik Forster i kapitan Carter nie chodzą już do czytelni panny Watson tak często, jak zaraz po przyjeździe, ciocia ich widuje teraz bardzo często w czytelni Clarke’a.
Wejście lokaja z bilecikiem do najstarszej panny Bennet nie pozwoliło matce udzielić odpowiedzi. List był z Netherfield, a służący czekał na odpowiedź. Oczy pani Bennet rozbłysły zadowoleniem, poczęła skwapliwie wypytywać córkę, czytającą kartkę.
– No, moja kochana! Od kogóż to? O co chodzi? Co on tam pisze? Szybciutko, Jane, powiedz nam szybciutko, moje serce!
– To od panny Bingley – rzekła Jane i przeczytała na głos:
Droga przyjaciółko!
Jeśli nie będziesz na tyle litościwa, by zjeść dzisiaj obiad z Luizą i ze mną, obawiam się, że znienawidzimy się do końca życia, bo takie całodzienne tête à tête dwóch kobiet musi się skończyć kłótnią. Przyjedź jak najszybciej, natychmiast po otrzymaniu tej kartki. Brat i panowie będą dziś obiadować z oficerami.
Twoja Karolina Bingley
– Z oficerami! – krzyknęła Lidia. – A dlaczego to ciocia nie powiedziała nam tego!
– Je obiad poza domem – zafrasowała się pani Bennet. – To fatalne!
– Czy dostanę powóz? – spytała Jane.
– Nie, kochanie, jedź lepiej konno, bo wygląda na deszcz, a wtedy będziesz musiała zostać u nich na noc.
– Plan byłby niezły – rzuciła Elżbieta – gdyby mama miała pewność, że nie zaproponują jej własnego powozu z powrotem.
– Nie, bo panowie na pewno wzięli do Meryton wolant pana Bingleya, a Hurstowie nie mają własnego ekwipażu.
– Wolałabym jechać powozem.
– Ależ, duszko, ojciec z pewnością nie ma wolnych koni. Potrzebne są w polu, prawda, mój drogi?
– Są potrzebne w polu o wiele częściej niż się tam znajdują.
– Ale jeśli znajdą się tam dzisiaj, ojcze – wtrąciła Elżbieta – bardzo to będzie mamie na rękę.
Wyciągnęła wreszcie z ojca oświadczenie, że konie są zajęte. Jane wobec tego musiała jechać wierzchem, a matka odprowadziła ją do drzwi, żegnając miłymi prognozami bardzo złej pogody. Nadzieje jej się spełniły. Wkrótce po wyjeździe Jane lunął obfity deszcz. Siostry niepokoiły się o nią, lecz matka była wprost zachwycona. Deszcz padał przez cały wieczór bez przerwy. Z pewnością Jane nie wróci.
– Świetny miałam pomysł, doprawdy – powtarzała ciągle pani Bennet, jakby ów deszcz był jej wyłączną zasługą.
Do następnego jednak ranka nie była jeszcze pełni świadoma, jak bardzo jej się udało. Zaledwie skończyło się śniadanie, gdy służący z Netherfield przyniósł następujący liścik do Elżbiety:
Najdroższa Lizzy!
Bardzo się dzisiaj źle czuję, a to pewno dlatego, że zmokłam wczoraj doszczętnie. Moi mili przyjaciele nie chcą słyszeć, bym miała wracać do domu, póki nie będzie mi lepiej. Nalegają też bardzo, by pan Jones mnie zobaczył, więc się nie niepokójcie, jeśli usłyszycie, że był u mnie. Nic mi zresztą nie jest – gardło mnie tylko boli i głowa.
Twoja itd.
– No, kochaneczko – zwrócił się pan Bennet do żony, gdy Elżbieta głośno odczytała kartkę – jeśli ci córka zapadnie ciężko na zdrowiu, jeśli umrze, będziesz się zawsze mogła pocieszać świadomością, że zrobiła to, łapiąc pana Bingleya na męża i postępując wedle twoich zaleceń.
– Och, nie boję się żadnego tam umierania! Nie umiera się od takiego głupstwa jak katar. Znajdzie w Netherfield dobrą opiekę. Jak długo tam będzie, tak długo wszystko jest w porządku. Pojechałabym do niej na chwilę, gdybym tylko mogła dostać powóz.
Elżbieta, poważnie zaniepokojona, postanowiła odwiedzić siostrę, mimo że nie mogła dostać powozu, ponieważ zaś nie była amazonką, pozostawało jej tylko pójść pieszo. Oświadczyła to rodzinie.
– Co za głupstwa przychodzą ci do głowy! – zawołała matka. – Spacerować po takim błocie! Przecież nie będziesz mogła im się pokazać w takim stanie.
– Będę mogła doskonale pokazać się Jane, a o to tylko mi chodzi!
– Czy powinienem przez to rozumieć – zapytał ojciec – że chcesz, bym posłał po konie?
– Nie, doprawdy nie. Chętnie pójdę pieszo. Nie ma złej drogi do swej niebogi. Toż to tylko trzy mile. Wrócę na kolację.
– Podziwiam twój zapał i dobre chęci – wtrąciła Mary – lecz każdy odruch uczucia winien być kontrolowany rozsądkiem. W moim pojęciu wysiłek musi zawsze stać w odpowiednim stosunku do tego, co się chce osiągnąć.
– Odprowadzimy cię do Meryton – zaproponowały Lidia i Katarzyna.
Elżbieta zgodziła się i trzy damy wyruszyły razem.
– Jak się pośpieszymy – mówiła Lidia – to może zdążymy jeszcze zobaczyć kapitana Cartera, nim wyjedzie.
W Meryton grupka się rozdzieliła – dwie młodsze skierowały się ku mieszkaniu jednej z oficerskich żon, Elżbieta zaś poszła dalej sama, szybkim krokiem przecinając pola, przeskakując niskie płoty i kałuże, gnana niepokojem. Wreszcie znalazła się przed domem. Nogi ją bolały, pończochy miała mokre, twarz rozgrzaną wysiłkiem.
Wprowadzono ją do pokoju, gdzie zebrani byli wszyscy oprócz Jane. Zjawienie się Elżbiety było dla nich niespodzianką. Pani Hurst i panna Bingley wprost uwierzyć nie mogły, by ktoś tak szybko przeszedł trzy mile piechotą sam i po takim błocie. Elżbieta była pewna, że mają jej to za złe. Mimo to przyjęły ją bardzo uprzejmie, zaś w zachowaniu ich brata dostrzegła coś więcej niż uprzejmość – pogodę i dobroć. Pan Darcy mówił niewiele, a pan Hurst nic zgoła. Pierwszy zachwycał się w duchu pięknością jej zaróżowionej od wysiłku cery, lecz jednocześnie zastanawiał się, czy rzeczywiście powinna była iść pieszo sama trzy mile z powodu choroby Jane. Drugi myślał tylko o śniadaniu.